„Wszystko już zostało powiedziane, ale nie przeze mnie”. Rozmowa z Edwinem Brysem

„Wszystko już zostało powiedziane, ale nie przeze mnie” – to ulubiony cytat Edwina Brysa zaczerpnięty z folkowej piosenki Gilles’a Vigneault’a. To twierdzenie wydawać się może nieco aroganckie, ale doskonale opisuje rolę autora, która według Edwina Brysa jest kluczowa w procesie powstawania i komponowania audiodokumentu –  od chwili rozpoczęcia nagrań aż po końcową realizację w studiu.

Dźwiękoczuli - Edwin Brys

Jaki był ten pierwszy dźwięk, który miał dla ciebie znaczenie i go świadomie zapamiętałeś?

Rozpoznanie pierwszego świadomie zapamiętanego dźwięku jest bardzo trudne. Są jednak dźwięki z mojej młodości i dzieciństwa, które pamiętam i które mnie przyciągały. Wszystkie mają związek z emocjami. Pierwszy z nich to grzmot, przetaczająca się burza. Kiedy byliśmy mali, grzmot oznaczał strach, bo burza w ciemności podchodziła coraz bliżej domu. Drugi związany jest z doroczną wizytą u mojej cioci. Wujostwo byli zamożni, a w domu był salon i mogliśmy tam wejść tylko w Nowy Rok. W salonie stał fortepian. Doskonale pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy nacisnąłem klawisz, byłem po prostu jak zaczarowany. Wystarczyła jedna nuta, jeden wibrujący dźwięk fortepianu, aby zadziała się magia. To miało wpływ na całe moje życie i karierę. Natomiast trzeci dźwięk jest raczej zabawny. To była trąbka lodziarza, który w ten sposób anonsował swoje przybycie tratatata…. To był dźwięk radości i oczekiwania. Te trzy dźwięki – grzmot, fortepian i trąbka, czyli strach, oczarowanie i radość, to moje wspomnienia z dzieciństwa.

Jako dziecko zapamiętywałeś dźwięki dzięki emocjom, przypuszczam więc, że bardzo szybo zacząłeś używać ich świadomie do kreowania emocji. Pamiętam historie z kubłami na śmieci…

Faktycznie było tak. Otóż gdy miałem 15 lat, kupiłem pierwszy magnetofon. Co środę na naszą ulicę przyjeżdżał traktor, który zbierał metalowe kubły ze śmieciami, strasznie hałasując w porze lunchu. Pewnego dnia to nagrałem. Któregoś tygodnia, we wtorek, czyli dzień wcześniej wystawiłem przed dom głośnik i nagle wszystkie gospodynie domowe wybiegły przed dom w panice. Innym razem nagrałem lodziarza i jego trąbkę. Jak przyjechał i chciał w nią zadąć, puściłem nagranie. Stanął jak wryty i powiedział – nie gram a słyszę trąbkę. Tak myślę, że od tych żartów ze śmieciami i lodami zaczęła się moja kariera.

Czy to był początek twojej drogi do radia?

Musimy jeszcze raz wrócić do mojego dzieciństwa do lat 50 (ubiegłego wieku). W domu był stary odbiornik radiowy. Bardzo mnie intrygowały nazwy miast na nim wypisane: Moskwa, Stuttgart, Reykjavik, Warszawa. Frapował mnie cud radiowego przekazu bez drutów i kabli. Jak to możliwe, że dźwięki, słowa i głosy przelatują przez powietrze z jednego końca świata na drugi i można je usłyszeć. Radio było moją pasją. Zapisywałem o czym były programy, o której godzinie ich słuchałem. To był początek. Byłem urzeczony magią tego medium. Najpierw jednak był uniwersytet, studiowałem język i kulturę francuską. Po skończeniu studiów poszedłem do radia i zostałem freelancerem. Bardzo mądre z mojej strony było to, że wyprowadziłem się ze swojego dotychczasowego studenckiego pokoju i wynająłem pokój tuż przy rozgłośni. Kupiłem używanego volkswagena oraz założyłem sobie telefon, co nie było wtedy powszechne wśród osób kończących studia. Dzięki temu jednak, gdy potrzebowali w radio reportera, to dzwonili do mnie i za trzy minuty byłem w rozgłośni po sprzęt reporterski „Nagra” i mogłem ruszać w teren. To trochę trwało, ale w radiu były egzaminy i konkursy. Brałem w nich udział. Dostałem pracę jako producent i tak przechodząc z dziełu do działu, z rozgłośni do rozgłośni w pewnym momencie odkryłem, że jestem autorem dokumentów radiowych nie mając o tym zielonego pojęcia.

 

z archiwum Edwina Brysa

Jak dowiedziałeś się więc, że robisz audiodokumenty?

Jak się dowiedziałem…? Niezłe pytanie. Pewnego dnia któryś z kolegów z innego działu wyjeżdżał do Australii na International Feature Conference, czyli doroczne spotkanie autorów dokumentów radiowych z całego świata. Zaproponował mi, że na IFC zaprezentuje mój program „Studium walca”. Zapytałem – „Ale co to jest IFC?” on odparł „To taka konferencja dla tych, co robią „feature”. „Feature – co to jest feature” nalegałem. A on odpowiedział, żebym się tym nie przejmował. Byłem wtedy bardzo dumny z siebie; „Ooo… zrobiłem feature…” W rzeczywistości była to seria czterech programów o walcu. Pretekstem był belgijski festiwal „Europalia”, gościem honorowym owego roku były Austria i Wiedeń. Wtedy mój nauczyciel pianina powiedział coś bardzo zabawnego. Na całym świecie walca tańczy się w równym rytmie raz, dwa, trzy…, tylko w Wiedniu się plączą: dwa przychodzi za szybko, a trzy o włos za późno i dlatego tańczący podskakują w górę i opadają w dół. I to był początek historii o walcu i jego miejscu w kulturze, muzyce, choreografii, polityce… Zagłębiłem się w muzyczną kuchnię tak, aby cały program był spójną melodią, która poniesie słuchacza ze sobą.

Teraz pewnie już wiesz, jakie są podstawowe różnice między newsowym a dokumentalnym podejściem do dźwięku…

Spróbuję powiedzieć to prostymi słowami. Kiedy pracujesz dla newsów, zadajesz kilka podstawowych pytań – co się stało, gdzie się stało i kogo to wydarzenie dotyczy. Trzy podstawowe pytania  wystarczą. Pracując nad dokumentem radiowym, musisz dodać do tego jeszcze pytanie – dlaczego to się stało i jak to się stało, że sprawy zaszły tak daleko. Tu chodzi o pokazanie całego procesu dziania się i tego, co stało się z ludźmi, którzy uczestniczyli w tym procesie. Co stało się w ich umysłach i sercach. Czyli to jest o wiele więcej niż przytaczanie suchych faktów. Musimy zajrzeć za zasłonę, przekopać wydarzenie. Dobry dokument zawsze uchyla rąbka tajemnicy, która za tą zasłoną się kryje. Przytoczę tu jeszcze anegdotę. Kilka tygodni temu zobaczyłem człowieka, który stał na środku rzeki w butach rybackich. Pomyślałem, że łowi ryby, ale jak wyszedł, zauważyłem, że ma mikrofon na wędce. Zapytałem, co nagrywa. Odpowiedział: „Wodę płynącą po kamieniach. Cudowny dźwięk”. Zapytał, czy chce posłuchać. Posłuchałem i pomyślałem, co interesującego jest w czystym dźwięku…? Nie interesuje mnie czysty, pięknie nagrany dźwięk. Może to dziwnie brzmi, bo jestem radiowcem, ale każdy dźwięk powinien mieć kontekst i znaczenie w dokumencie… Strzał z pistoletu jest tylko strzałem i tyle, jeśli nie wiem, co się stało wcześniej, w trakcie i później. Strzał ma więc znaczenie tylko w kontekście. Czyli czysty dźwięk lub tak zwany field recording, nie satysfakcjonuje mnie, nie mam nic przeciwko temu, ale oczekuję więcej, oczekuję, aby dźwięk znaczył. Charakter informacyjny tego znaczenia  jest bardzo ważny dla mózgu i zrozumienia zjawiska. Aby jednak poruszyć serce i emocje słuchającego, konieczne jest też zwrócenie uwagi na  brzmienie i muzykę. Dopiero umiejętne połączenie tych dwu warstw – informacyjnej i brzmieniowej – daje dobre efekty w radiu, w dokumencie. Czasem ludzie pytają, czy to jest sztuka, sztuka radiowa… nie lubię tego określenia. Niech oceniają inni czy to jest sztuka, czy nie.

Jak szukasz swoich historii?

Myślę, że musimy słuchać, co mówią ludzie wokół nas w autobusie, pociągu, gdziekolwiek. Słucham i staram się zobaczyć historię pod pewnym kątem, tak, aby ujęcie tematu było nieoczekiwane. I nie było tym samym, co już wszyscy wiedzą na dany temat. Staram się też o autorską wartość dodaną, czyli mój wkład w opowiedzianą historię. Dobrym przykładem takiego działania jest feature Katy Birmingham z BBC. Pewnego dnia na targu staroci spotkała starszego człowieka, który sprzedawał płyty winylowe. Zapytała go, dlaczego to robi. Odpowiedział, że był nauczycielem tańca i z okazji 50. rocznicy ślubu chciał zaprosić swoją żonę na elegancki wycieczkowiec „Queen Elisabeth”. To była bardzo droga wycieczka, więc sprzedał wszystkie płyty i adapter. Wkrótce po wycieczce żona zmarła, a do drzwi zapukał listonosz z nowiutkim adapterem, który zamówiła dla niego tuż przed śmiercią. Kate pomyślała, że to świetna historia, ale to tylko opowieść jednego człowieka. Ponieważ nie umiała tańczyć, wpadła na pomysł, aby wziąć prywatne lekcja tańca u swojego bohatera. Dzięki temu ramą historii jest relacja młodej kobiety i starszego mężczyzny, którzy usiłują razem tańczyć. I to zmienia wszystko. Przestaje być wywiadem, buduje się relacja. Bohater staje się aktorem, działa, uczy ją tańczyć, a ona zamiast tylko zadawać pytania, próbuje tańczyć z nim walca. Ktoś mógłby powiedzieć, że to manipulacja, ale ja się z tym nie zgodzę. To kreacja, aby coś się zadziało…W pewien sposób jako autor sprawiasz, że historia staje się bogatsza w znaczenia w porównaniu z historią wyjściową.

To autorski wkład sprawia więc, że historia staje się uniwersalna… Czy jest jakiś przepis na autorstwo dobrego dokumentu?

To byłoby za łatwe, gdyby był taki magiczny sposób. Nie, tego nie ma. Mam jednak jedną oczywistą radę: sceny mają ogromne znaczenie. Najważniejsze jest dzianie się, bo wtedy twój audiodokument staje się filmem. Możemy uszami zobaczyć, co się dzieje. Pamiętam warsztaty, które prowadziłem w belgijskim radio. Ktoś miał zrobić wywiad z lekarzem, który ratuje ptaki po katastrofie tankowca. Dzwoni więc do tego doktora z prośbą o spotkanie, a on odpowiada – jutro nie mogę, pojutrze też, a w czwartek jestem na sali operacyjnej. I to był pomysł –  pójść z nim na salę operacyjną. Lekarz zgodził się i to wszystko zmieniło. On próbując usunąć zainfekowaną kość, wszystko tłumaczył naturalnie. Zniżył głos i mówiąc – popatrz tutaj jest ta kostka, to bardzo niebezpieczne miejsce, muszę uważać… JEST, UDAŁO SIĘ. Było słychać emocje i zaangażowanie w pracę w jego głosie. To o wiele skuteczniejsze niż opowiadanie o tym, co się robi i lubi siedząc na krześle. Niemal każde działanie słychać, więc byłoby szaleństwem opowiadać o rowerzyście czy pianiście, czy kimkolwiek bez dźwięków charakterystycznych dla jego otoczenia. Sceny to podstawa.

Są jednak także inne elementy audiodokumentu: muzyka, tła dźwiękowe, narracje. Jakie są właściwe proporcje tych składowych?

Po raz kolejny muszę powiedzieć, że nie ma na to przepisu. To nie jest tak, że co trzy czy cztery minuty powinien być kawałek muzyki albo scena, albo coś innego. Trzeba komponować dokument posługując się uszami i postawić się na miejscu słuchacza. Co on powinien wiedzieć i w którym momencie. Wątek znaczeniowy to lejtmotyw. I są w nim punkty silnych emocji. Oczywiście nie mogą być wszystkie na początku ani na końcu. To sztuka opowiadania związana z doświadczeniem. Ale nie ma złotej zasady, która nadaje się do wszystkich dokumentów. A tak przy okazji, uważam że dokument radiowy jest najnudniejszym słowem świata, tak jak samo słowo feature. Lepiej brzmi podcast, ale to bardziej nazwa sposobu dystrybucji. Nie nazwałbym podcastu gatunkiem. To raczej nazwa sposobu rozpowszechniania programów w sieci. I niektóre podcasty są dokumentami, a niektóre… jakby tu powiedzieć, bo to nie jest zbyt miłe dla autorów podcastów. Podcast porównałbym do jedzenia w barze szybkiej obsługi, zaś dobry dokument do wizyty w dobrej restauracji. Wiem, że to niezbyt miłe porównanie, ale jest duża potrzeba, aby jakość podcastów się podniosła. Aby zaczęły wykorzystywać muzykę, dźwięki, ciszę, słowa, poziomy głośności, wszystkie te elementy, które robią z radia radio.

 

z archiwum Edwina Brysa

A jakie są największe wpadki autorów dokumentów?

Nie chcę krytykować, że ktoś coś zrobił źle tutaj czy tam. Jeśli jest coś, co mi się nie podoba, zazwyczaj ma związek z etyką zawodową, Pamiętam dokument duński, w którym autor nagrywał ostatnie dni swojego ojca. Był z mikrofonem w szpitalu, przy łóżku umierającego i to było straszne. Tego się nie robi, to przekracza wszelkie granice etyczne. Kogo to interesuje, taki performance pod hasłem popatrzcie, na co się odważyłem. Taki dokument jest zły. Zły jest też wtedy, kiedy przeładujemy go narracją albo kiedy skupiamy się na swojej osobistej historii. To jestem ja, to mi się zdarzyło, to są moje przemyślenia. Kogo to obchodzi…? Dokument musi być uniwersalny.

Czy w twoim dorobku jest jakiś audiodokument, który z perspektywy czasu uważasz za chybiony lub zrobiłbyś go inaczej?

Niczego generalnie nie żałuję… Czasem tylko, że spędziłem zbyt dużo czasu nad tematem, który nie był tego wart. Nasza praca jest wystarczająco stresująca, więc w momencie, kiedy kończysz pracę nad dokumentem, musisz myśleć o tym, co dalej, co następne. Więc to, co zostało zrobione, jest skończone i tyle.

Na pewno masz jednak taki dokument w swojej karierze, o którym ciągle pamiętasz i jest on dla ciebie ważny…

Tak, oczywiście. Wszystko zaczęło się od artykułu w lokalnej gazecie i informacji, że w północnej Belgii powstał modelowy dom opieki nad ludźmi chorymi na Alzheimera. W placówce było niemal tyle samo chorych, co personelu. Mój kolega Luc Heagens pojechał tam na nagrania. Nagrał pielęgniarki, lekarzy, pacjentów, z którymi był kontakt, tak, aby nie przekraczać bariery etycznej oraz ich rodziny. Dał pełen obraz życia w tym domu. Nagrał też sesję wspólnego śpiewania. Z powodu wieku pacjentów były to utwory popularne w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. Ci ludzie śpiewali wszyscy razem w ramach terapii i wspólnego spędzania czasu. Uderzającą rzeczą było to, że oni nie rozpoznawali swoich dzieci, ale doskonale pamiętali słowa piosenek. Oznaczało to, że ta część mózgu, która odpowiedzialna jest za emocje, muzykę, poezję i wszystkie irracjonalne aspekty naszego funkcjonowania lepiej znosi Alzheimera od tej części mózgu, która jest racjonalna. Pomyślałem, że to interesujące i to stało się lejtmotywem opowieści. Tutaj pojawia się też rola przypadku, który poza autorem może sprawić, że coś znajdzie się w dokumencie.  W podobnym czasie bowiem wpadła mi w ręce powieść. Bohaterem był pianista, który zmagał się z Alzheimerem. W pewnym momencie nie potrafił przełożyć zapisu nutowego sonat na klawisze instrumentu. To był początek jego demencji. To, co czytałem, było bardzo bogate w znaczenia i w informacje, czym jest Alzheimer. Zdecydowałem się więc, że będzie częścią naszego dokumentu. Zdałem sobie sprawę, że w ten sposób z jednej strony mam opowieść o życiu w domu opieki, sceny, bohaterów, akcję, dzianie się, a z drugiej strony  książkę, pianistę, czyli refleksję. Te dwa elementy świetnie ze sobą zagrały. Tak… oddziaływanie muzyki na ludzi, to, jak muzyka wpływa na nasz umysł, to główny temat tego dokumentu.

Połączenie w jednym audiodokumencie klasycznej muzyki i popularnych piosenek w słabym wykonaniu powinno się gryźć, a jednak tak nie jest, dlaczego?

W książce pianista gra czy próbuje grać sonaty Mozarta więc po pierwsze, głupio byłoby użyć na przykład Chopina. Poza tym zdecydowałem, aby w dokumencie wykorzystać sonaty, ronda czy fantazje mozartowskie, które są mało znane. Po trzecie, jest oczywiście 300 genialnych pianistów wykonujących Mozarta, ale ja wybrałem wykonania Glena Goulda, który często mruczał pod nosem grając. Był ekscentrykiem i przez to pasował mi do postaci pianisty z demencją. Te trzy decyzje zawarzyły na muzycznej spójności   warstwy klasycznej. Teraz końcówka – cytuję fragment książki równolegle, w domu pielęgniarki kładą spać pacjentów tak, jakby ci starsi ludzie z powrotem stali się dziećmi. Pomyślałem, dlaczego nie użyć kołysanki. To może być oczywiście pułapka sentymentalizmu i trzeba uważać. Wybrałem więc 15 kołysanek i poszedłem do studia. Trzeba pamiętać, że realizator jest pierwszym słuchaczem, z którym możemy porozmawiać. Przesłuchaliśmy kołysanki Schuberta, Brahmsa i tak dalej, i nagle znalazłem Ryszarda Straussa. Popatrzyliśmy na siebie i równocześnie zdecydowaliśmy, to jest to. Zawsze jeśli coś robisz, musi za tym kryć się jakaś idea. Tu też tak było – kołysanka to symbol końca życia, w którym często wracamy do dzieciństwa.

A piosenki popularne…

Po prostu trzeba wiedzieć jakiej muzyki, w którym miejscu używasz. Muzyka popularna z lat 50. pojawia się tylko w świecie ludzi mieszkających w domu opieki, to ludzie ją śpiewają. Nigdy nie połączyłbym bezpośrednio Mozarta z tymi piosenkami tak, aby te dwie melodie były zaraz obok siebie. Mozart pojawia się tylko wtedy, kiedy czytana jest powieść. Te dwa muzyczne światy są oddzielone. To zostało przemyślane. To nie jest przypadkowy miks.

W wyborze tego punktu muzycznego widzenia na chorobę Alzheimera pomógł ci też jeden z bohaterów dokumentu – terapeuta wrażliwy na dźwięk…

Tak, ale to był łut szczęścia. On jest poetą, nie tylko terapeutą. Czyli jest bardzo wrażliwy. Zrozumiał, że do radia potrzebne są dźwięki. Mówi na przykład o znaczeniu drzwi, bo to budynek zamkniętych drzwi, bez drogi ucieczki. Mówi o tym szarpiąc coraz mocniej za klamkę i to słuchać. Reportażysta musi zauważyć, którzy ludzie są najbardziej interesujący do nagrania. Najlepsi są ci, którzy mówią obrazami, są świadomi rytmu mowy. To dary, które niektórzy mają w sobie.

Wydaje mi się, że warstwa powieści to nie tylko warstwa refleksyjna, to też element fikcji, który ingeruje bezpośrednio w rzeczywistość domu.

Tak jest. Cała sztuka na tym polega, aby połączyć te dwa elementy fikcję i rzeczywistość w jednym programie, tak, aby były jak dwie linie kolejowe, które w pewnym momencie się spotykają. To nie mogą być równoległe historie bez kontaktu. Jedna warstwa musi wpływać na drugą. Tutaj fragmenty książki są rodzajem narracji. Pianista opisuje na przykład pierwsze sygnały choroby – coś się ze mną dzieje, żona mówi, że zapominam. Są to informacje, które mogłyby się znaleźć w narracji, więc pianista odgrywa rolę narratora z tą ogromna różnicą, że jest on jednym z bohaterów opowieści, a narrację trzeba napisać i ktoś musi ją przeczytać – aktor albo dziennikarz. Pianista natomiast został powołany do życia dzięki talentowi pisarza. To pianista mówi: „Codziennie coś znika”, to zdanie z książki. Mówi jak na kawałki rozpada się on i jego świat. W jego życiu pojawia się coraz więcej dziur, bo codziennie coś znika…

„Codziennie coś znika” (Everyday Something Disappears)  to również tytuł twojego audiodokumentu, który  przyniósł ci wiele nagród…

Tak Prix Italia w 1993. W następnym roku Premios Ondas w Barcelonie oraz Prix Futura Special Mention.

Czyli trzy najważniejsze w Europie nagrody dla radiowych reportażystów. A nad czym teraz pracujesz?

Przestałem robić dokumenty i przestałem też uczyć innych, jak je robić. Przez te wszystkie lata pracy dla radia, chyba około 50, brałem udział w wielu konferencjach i seminariach. Uczyłem przez 27 lat. Mam więc ogromne archiwum dokumentów radiowych z tłumaczeniami na angielski. Pomyślałem, że szkoda, aby to wszystko zalegało w moim garażu. Moim marzeniem jest, aby wszystko znalazło się w sieci na stronie internetowej. Tak, aby każdy mógł słuchać ich za darmo. Mam 75 dokumentów, nazwałem ten projekt roboczo „Kolekcja Brysa”. To bardzo wysokiej jakości dokumenty. Jedyna przeszkoda to prawa autorskie. Nie jest łatwo je pokonać, nawet, jeśli mają być na stronie internetowej tylko do odsłuchu.  Ale wracając do dźwięku, nie pamiętam kto, ale ktoś kiedyś zrobił listę najważniejszych, robiących wrażenie dźwięków. Co to mogłoby być…? Ludzie mogliby pomyśleć, że to będą jakieś strzały z pistoletu, rakiety, samoloty czy coś w tym rodzaju. Okazuje się jednak, że najbardziej intrygującym dźwiękiem jest… pukanie do drzwi. I myślę, że jest w tym dużo prawdy. Siedzisz w środku i ktoś puka. Kto to? Za wcześnie? Za późno? Czy to kochanek? Czy to może Gestapo? Lubię pukanie do drzwi. Jest proste i wszystko może się po nim wydarzyć. Najbardziej intrygujące, wciągające dźwięki stawiają pytania, są początkiem opowieści, zapraszają do tego, aby pójść dalej. A więc puk, puk…

Kto tam ?

Rozmawiała Agnieszka Czyżewska-Jacquemet

PS: W Brys Collection zwierającej 75 najlepszych audiodokumentów świata  znajduje się trzy dokumenty z Polski w kolejności alfabetycznej:

  1. Agnieszka Czyżewska-Jacquemet „Gówniany interes”

2. Katarzyna Michalak „Niebieski płaszczyk”

3. Witold Zadrowski „Śmierć słonia”

Edwin Brys – dziennikarz, autor i producent audiodokumentów.

Przez kilkadziesiąt lat pracował w Belgijskim Radio Publicznym VRT. Kierował Redakcją Słuchowisk i Dokumentu Radiowego. Był szefem Centrum Szkoleniowego Radia i Telewizji. W roku 2002 był inicjatorem powstania EBU Master School Dokumentu Radiowego. Wykładał w Królewskim Instytucie Teatru, Kina i Dźwięku w Brukseli. Jest koordynatorem program szkoleniowego dla młodych twórców radiowych Åke Blomström Award.

Otrzymał nagrody: Prix Futura (Berlin), Prix Italia (Rzym), Premios Ondas (Barcelona)

 

This website uses cookies

We inform you that this site uses own, technical and third parties cookies to make sure our web page is user-friendly and to guarantee a high functionality of the webpage. By continuing to browse this website, you declare to accept the use of cookies.