Istnieje pamięć dźwięku, dotkliwa lub czuła. Zgrzyt kredy o tablicę, pisk opon podczas hamowania, wypowiedziane przez kogoś zdanie, którego nie sposób zapomnieć. Tak bliskie lub tak okrutnie raniące. Słowa na kartce to zbiór graficznych znaków. Zwłaszcza napisane w obcym języku z odległego zakątka świata. Gdy jednak ktoś je wypowie, nawet jeśli ich nie rozumiem, natychmiast uruchamiają we mnie emocje i ciekawość brzmienia. Okazuje się, że słuch to tkliwy przekaźnik treści, zupełnie inaczej połączony z mózgiem niż np. wzrok.
Niedawno czytałam o aktorce kina niemego Grace Cunard, która w latach trzydziestych zrezygnowała z pracy w Hollywood. Gest, świadomość ciała, myślenie obrazem, doświadczenie zawodowe i uznanie widzów okazały się niewystarczające, gdy około roku 1927 rozpoczęła się era filmu dźwiękowego. Niektórzy twórcy podobno przeżywali stres i frustrację, gdy usłyszeli swój głos na wielkim ekranie. Tak duży, że kończyli aktywność zawodową. Dziś w pełni zrozumiemy kino nieme. Mocno i wyraźnie rozkłada ono znaczenia. A czy na pewno zrozumielibyśmy współczesne nam filmy, gdyby zubożyć je o dialogi? Gdybyśmy wysłuchali samej ścieżki dźwiękowej, czy zawarty tam dialog byłby wystarczający do przyswojenia historii? Gdzie leży granica umożliwiające pełne dekodowania przekazu? Jaką rolę w komunikacji, wobec siebie i w całości dzieła, pełnią dźwięk, głos i słowa? Zachęcam do eksperymentów w domowym zaciszu oraz do zastanowienia się, dlaczego czasem jeden człowiek zdoła przekonać do siebie tłumy. Wśród winnych „sukcesu” nazistowskiej ideologii należy wskazać cechy głosu i sposób mówienia przywódcy. „Hitler krzyczał, zawodził, charczał, płakał, jęczał i ryczał podczas przemówień, które pod względem retorycznym były niemal zupełnie pozbawione logicznych argumentów – z wyjątkiem ich prostych, sloganowych nawoływań do nienawiści, gniewu, wzajemnych oskarżeń, użalania się nad sobą i żarliwego niemieckiego nacjonalizmu oraz „czystości rasowej” (…) Joseph Goebbels, szef nazistowskiej propagandy zgadzał się, że nie było istotne to, co Hitler powiedział, ale jak” („Głos i jego moc”, John Colapinto, tłumaczenie Agnieszka Jarosz, Warszawa 2022, s. 275)
Niekiedy zdarza się, że jeden człowiek potrafi dotknąć nas w najczulsze miejsce, uruchomić to, co uśpione. Chcemy nosić w sobie pamięć czyjegoś głosu, jego barwę i natężenie. Mnie prowadzi głos Babci. Niestety w żaden sposób nie udało się go utrwalić, ale zamieszkuje w ważnym miejscu w mojej pamięci. Sięgam tam w chwilach twórczego wyczerpania. Po motywację. Ona, wiejska śpiewaczka weselna i żałobna, mistrzyni opowieści przy kominie, westalka rodu, spracowana i zmęczona matka trójki dzieci, samodzielna i samotna z powodu wczesnego wdowieństwa, dała radę w twórczym wysiłku znajdować odpoczynek oraz spokój. Ja, jej wnuczka, chcę podobnie. Jako dziecko byłam niewidoczna, nieekspansywna, raczej w cieniu. Mój głos, poetycki i ten ludzki, odkryłam w sobie kilka lat temu. Gdy odnajdujesz coś w sobie, szukasz tego też u innych. W przestrzeni, w naturze, w świecie żyjącym i nieożywionym. Układasz nowe konstelacje bodźców i wrażeń, bezpieczne punkty. Każdy ma swoje ulubione piosenki, tropy i ślady, które prowadzą go po różnych zdarzeniach oraz w kierunku bliskich osób. Rozczuliła mnie moja przyjaciółka. Na telefonie przypisała do mojego numeru piosenkę filmową. Pamiętamy: śliczna Kate Winslet z ufnością poddaje się przestrzeni oceanu i wolności serca. Chwilowe szczęście na Titanicu przerywa katastrofa. Płakaliśmy zbiorowo na filmie, orkiestra grała do końca. Uznałam to za niezwykle miłe, że przyjaciółka chce kojarzyć mój głos, moje „halo”, ze wzruszającym obrazem i odróżniać w strumieniu innych bodźców.