Ty lubisz słuchać tej surowości głosów, surowości opowieści.
Ja może dlatego lubię, bo mam do czynienia z historią mówioną, rozumiem to. To mnie jakoś bardzo porusza. Żałuję, że sam nie jestem osobą nagrywającą. Chociaż muszę powiedzieć, że pierwsze nagranie w ramach „historii mówionej” zrobiłem ja.
Pamiętasz z kim?
Tak, Józef Luciński. Taki antykwariusz…nazwijmy to sprzedawca staroci z Dęblina. On mnie odnalazł. To był chyba 98 rok, początek. On tutaj przyszedł do Bramy Grodzkiej, okazało się, że ma niezwykły zbiór szklanych negatywów. Prawie 3000 z zakładu fotograficznego żydowskiego z Kozienic. Niemcy ewidencjonowali, robili te zdjęcia Żydom, którzy w Kozienicach mieszkali. To jest po drugiej stronie Wisły. On chciał, abyśmy to przejęli. I ta historia była tak niezwykła, że ja pojechałem do niego. Pojechała ze mną koleżanka. Ona obsługiwała magnetofon. I wtedy nagraliśmy tą pierwszą relację. I wtedy zacząłem myśleć, że to nie może być tak, że z doskoku ktoś to robi. Tylko, że trzeba po prostu absolutnie stworzyć dział historii mówionej.
I wiesz, był taki moment. To właśnie wtedy też. W tamtym okresie, na początku…Pojawiła się Pani, która powiedziała do mnie: „To ja jestem NN”. A nasz teatr się nazywa Teatr NN. Poprosiła o spotkanie. Pierwsza myśl: nie no, Pani pewnie nie do końca może jest osobą zrównoważoną. To takie prowokacyjne było.
I ona opowiedziała mi historię, wobec której…byłem bezradny. Nie wiedziałem, co zrobić z tą historią. To było tak dramatyczne. I też dramatyczne było to, że wtedy uświadomiłem sobie, dlaczego to nie jest nagrywane. Bo właśnie, ta historia nieutrwalona – ginie. Nie ma jej. I ona dopiero po kilku latach zgodziła się na nagranie. I mamy jej nagranie. To jest dziewczynka…Jej rodzicami byli Żydzi. Ocalona tu przez Polkę. Dokładnie w Bramie. Dlatego ona… Dlatego to miejsce było ważne.
I cała ta rozmowa odbyła się w miejscu, w którym było to mieszkanie. W którym ona była ukrywana przez jakiś czas. Ale dlaczego NN?
Bo – opowiada – ma od wielu lat taki sen. Widzi kotarę. I czuje, że za tą kotarą są jej rodzice. A ona nie znała swoich rodziców. I że jak rozsunie tą kotarę, to zobaczy tych rodziców. I jak przychodzi moment, kiedy ona chce to zrobić, to po prostu ten sen się kończy. Dlatego tą historię nazwałem „To ja jestem NN”. I ona jest przywoływana dokładnie w tym miejscu, w którym się wydarzyła. I wiesz… Ale ten moment mojej bezradności, że z czymś tak mocnym, tak ważnym, tak dramatycznym mam do czynienia. Jak ja mogę pozwolić, że to tylko ja słyszę? Właściwie 20 lat później uświadomiłem sobie, że tym wszystkim, co robimy w Bramie, to ja trochę rozsunąłem tą kotarę.
Tomku, a zastanawiałeś się kiedyś, jakie znaczenie ma to, że te opowieści, te świadectwa możemy usłyszeć, a nie tylko przeczytać?
No jasne, że się zastanawiałem. Dlatego to ma tak głęboki sens, że nie spisujemy tych relacji. Kiedyś pan redaktor notował szybko i potrafił rzeczywiście oddać te treści. Natomiast historia mówiona to jednak polega na tym, że rejestrujemy emocje. Czuje się w głosie ludzi, którzy opowiadają swoją historię, autentyczne emocje. To jest trochę taki teatr jednego widza i jednego aktora. Historia mówiona. Ona się rozgrywa, gdzieś w małej przestrzeni i jest jakiś rodzaj wspólnoty – bo to naprawdę nie da się być dobrym nagrywaczem bez empatii wobec tego drugiego człowieka. I on to czuje. Jeżeli to czuje, to otwiera się.
Wiesz i to jest dziwne, bo na przykład, jak się robi zdjęcia, to zawsze odnotowujemy, bo to jest takie ważne, kto to zrobił. A przecież to jest rodzaj takiej dźwiękowej fotografii z czyjegoś życia. Tak jak dany kadr zależy od tego, kto go zrobił, od tego, jakim jest fotografem, jak widzi świat – tak samo ta historia mówiona, zarejestrowana przez jedną osobę, może być zupełnie inna niż ta sama historia powiedziana innej osobie. To jest tak ważne.
Ta relacja, która się nawiąże…albo się nie nawiąże.
Dokładnie. Ja to ciągle mówię, że oni są takimi nagrywaczami, zbieraczami tych historii. I oni giną czasami, a my tylko koncentrujemy się na tej opowieści. Ale przecież ona jest dzięki temu, że ktoś potrafi to z drugiej osoby gdzieś wyciągnąć po prostu.
Tomku, ale są jeszcze takie dźwięki, takie głosy, których już nie usłyszymy, nie było technologii, żeby je zatrzymać, zarejestrować i ty też masz taką moc, dar, wybór wskrzeszania pewnych dźwięków. Nie wiem, czy to jest intuicyjne, czy świadome. Myślę tutaj o takim działaniu, którym było przebudzenie dzwonu. To bardzo dźwiękowe wydarzenie i niezwykle ważne. To było wskrzeszenie nieobecnego dźwięku.
Lubię o tym opowiadać.
Powiedz, co to było.
To jest historia przepiękna związana z nieistniejącym kościołem pod wezwaniem Archanioła Michała. Który istniał tutaj, w samym centrum Starego Miasta. Najważniejsza i jedna z najstarszych świątyń lubelskich. Właściwie wiadomo było, że nie odbuduje się jej. Ale słuchaj, przypadek zrządził, że odnalazłem zupełnie zapomniany dzwon, zresztą z sygnaturą Archanioła Michała, który był w muzeum na Wieży Trynitarskiej. I sobie wymyśliłem, że – no tak, nie zobaczymy nic, nie zbuduję żadnej wielkiej makiety – ale może, jeśli w tym miejscu byśmy ten dzwon gdzieś powiesili i uderzyli w niego, to usłyszymy trochę tego kościoła. A czasami trochę to jest wszystko.
Tylko, że oczywiście od pomysłu teraz do realizacji jest długa droga. Po pierwsze, ten dzwon okazało się, że nie miał wtedy serca, więc taki miałem prosty trop, aby zadzwonić do tej słynnej firmy ludwisiarskiej w Przemyślu państwa Felczyńskich. I wiesz, oni mają często już zamówienia na lata gdzieś tam zakontraktowane. Wydawało się, że nie ma żadnych szans, ale jak oni usłyszeli o tym pomyśle, to powiedzieli: my to zrobimy. I zrobili serce tego dzwonu, ale to jest jedna rzecz. Później był olbrzymi problem, bo dzwon nie waży 15 kg, a on był wysoko na tej wieży. Trzeba było go specjalnym dźwigiem wyciągać. I to się udało, choć było bardzo skomplikowane. Wyjęty został ten dzwon przez okno; konstrukcję drewnianą zrobiliśmy tu, gdzie kiedyś był kościół i ten dzwon został zawieszony. Oczywiście kiedy to się działo: 30 września, czyli dokładnie w dniu Archanioła Michała.
Ja wiedziałem, że tego już nie powtórzymy, w tym miejscu, bo to było za skomplikowane, ale pomyślałem: niech to będzie taki moment, że jak ktoś uderzy w ten dzwon, jak pomyśli jakieś marzenie, to to marzenie na pewno mu się spełni.
Nazwałem to wydarzenie „Misterium dzwonu”. Ono co roku jest powtarzane 30 września, można wejść na Wieżę Trynitarską i uderzyć w ten dzwon. Także to jest takie przywołanie pewnej historii, tego co kiedyś było przez dźwięk, dokładnie.