Najważniejsza jest opowieść. Rozmowa z Małgorzatą Sawicką

W opowieści, w tym, co człowiek mówi, zawiera się cały dramat i cała moc reportażu.  Z moich doświadczeń wiem, że są bardzo piękne, melodyjne głosy i nic z tego nie wynika. A są tak chropawe, że słychać opór, z jakim ten człowiek mówi. Jednak z każdym słowem jakieś perły rzuca. Tak piękne myśli, że aż jesteśmy zdumieni, skąd mu to przyszło w ogóle do głowy. Czasami płaczę na nagraniach i wcale się tego nie wstydzę. Opowieść mnie tak porusza, że nie mogę się powstrzymać. Tak zwyczajnie po ludzku…

No to możemy zaczynać. Od dzieciństwa?

A nie, nie, nie…

Nie?

Czy jest taki dźwięk, którego pani zdecydowanie nie lubi? 

Nie lubię hmnn….. Nie lubię piskliwego, wysokiego głosu. To na pewno. A myślę, że na ludzki głos reagowałam już od dzieciństwa. Nasza mama czytała nam wieczorem książki, ładnie modulując głos. Ten głos był delikatny, zawsze przyciszony, bo to było wieczorem. Ona właściwie tak nas usypiała. To mi zostało w pamięci. Również od dzieciństwa byłam oswojona z głosem naszego wujka, który walczył pod Modlinem i został zabrany do niewoli. Przesiedział całą wojnę w stalagu. Po wyzwoleniu znalazł się w amerykańskiej strefie wpływów, trochę pracował dla Amerykanów, poznał pielęgniarkę niemiecką i pobrali się. W tym czasie małżeństwa polsko-niemieckie były bardzo niechętnie traktowane zarówno przez Niemców, jak i przez Polaków. Postanowili więc wyjechać do Australii. Wujek przez pewien czas pisał do nas listy, a potem kupił sobie magnetofon i nam te listy nagrywał. Nam też przysłał taki magnetofon, żebyśmy mogli odsłuchiwać te taśmy. I muszę powiedzieć, że to były niezwykłe opowieści. Jakież to było piękne. Cała rodzina słuchała. Ta godzina mijała, jak z bicza strzelił. On opowiadał o tym, jak budował dom. Jak musieli sobie kawałek buszu wykarczować i zrobić tę działkę. Opisywał burze piaskowe.  I miał bardzo ładny głos, który działał elektryzująco. Tak sobie teraz myślę, że to był ten zalążek, początek moich zainteresowań późniejszych.

Należałam do takiej rodziny gdzie był zwyczaj, przygarniania i przytulania różnych bożych sierot. Przychodziła pani Julia, która pracowała jako pomoc administracyjna w szpitalu, a moja mama była położną w szpitalu i stąd się znały. I ta pani Julia przychodziła tylko pod koniec miesiąca, w niedzielę. Jako dziecko byłam bardzo ciekawska i zaintrygowana, dlaczego pod koniec miesiąca i dlaczego tylko w niedzielę. Potem mi mama to wyjaśniła, że pani Julia nigdy nie może dotrwać do pierwszego, bo całą pensję, jak tylko ją dostaje, wydaje na naprawdę niepotrzebne, zbyt kosztowne rzeczy. Nie dla siebie, tylko dla innych.  Potem gdzieś koło dwudziestego zostaje bez grosza. A ponieważ stołówka, w której ona miała podstawowy obiad, czynna była tylko do soboty, więc ona w niedzielę nie miała obiadów, przychodziła do nas i u nas jadała. I jeszcze taką jedną osobę zapamiętałam, bo muszę powiedzieć, że byłam takim bachorem podglądaczem. Po prostu lubiłam się przyglądać ludziom. To nie było jakieś złośliwe, by kogoś potem obgadywać. Niech Bóg zachowa…. Po prostu mnie strasznie ciekawili ludzie. Ta kolejna osoba, którą się ogromnie interesowałam, to była pani mieszkająca przy cmentarzu w chatce przylepionej do muru. Miała cztery kozy. Chodziła w długich jakby łachmanach, cały czas z sobą rozmawiała. To była drobniutka, siwa, maleńka osóbka. Kiedyś jak podeszłam troszkę bliżej, to zdałam sobie sprawę, że ona mówi w jakimś dziwnym języku. I dowiedziałam się, że ta pani przed wojną studiowała we Francji, na Sorbonie. I ten język, który słyszałam, to był właśnie francuski. Cała jej rodzina oczywiście zginęła w obozie koncentracyjnym. Tak przypuszczam, że to mogła być Żydówka i tylko ona jedna ocalała.

Czyli do radia przywiodło panią brzmienie ludzkiego głosu i wrodzona ciekawość drugiego człowieka i świata? 

Ciekawość ludzi i takie przyglądanie się ludziom, to nie były jedyne moje fascynacje w dzieciństwie. Miałam jeszcze inne. Mianowicie, miałam koleżankę w szkole podstawowej, której ojcem był dyrektor liceum. Zawdzięczam jej  mój pierwszy kontakt z prawdziwą biblioteką. Jak już się przeszło przez te wszystkie pokoje jej domu, to na samym końcu był gabinet ojca – sanktuarium. Cały był wyłożony półkami i stały na nich poukładane, jedna przy drugiej, książki. Oczywiście klasyka. Oczywiście różne specjalistyczne książki, najróżniejsze. Ja przede wszystkim lubiłam książki podróżnicze. To były moje pierwsze lektury. Marzyłam, żeby kiedyś wyruszyć w podróż i pojechać sobie np. do Afryki albo do Ameryki Południowej… Walt Disney powiedział kiedyś „Jeśli potrafisz marzyć, to potrafisz także tego dokonać”. Coś w tym jest, ponieważ jak tylko się zdecydowałam, że będę podróżować, to zaczęłam szukać możliwości, jak to zrobić w tej straszliwie szarej, zgrzebnej rzeczywistości gomułkowskiej Polski socjalistycznej. Byłam wtedy już w liceum i wpadła mi w ręce taka książka, a właściwie ulotka Sióstr Misjonarek Felicjanek.  Siostrzyczki proponowały, żeby się do nich zgłaszać i żeby się przygotowywać właśnie do wyjazdu na misje. Rodzicom powiedziałam, że to jest taka możliwość podróży. A rodzice do mnie tak spokojnie: „Ale czy nie lepiej skończyć maturę?” A ja mówię „No po co? Ja już jestem gotowa, bez matury szybciej bym wyjechała”. A oni: „Skończysz maturę, to się jeszcze zastanowisz, bo tak nam się wydaje, że to twoje pragnienie podróży niekoniecznie jest powołaniem” I tak nie zostałam siostrą Felicjanką, misjonarką. A potem miałam równie dzikie pomysły na studiach. Studiowałam na UMCS w Lublinie nauki humanistyczne, byłam na polonistyce, a chór Akademii Rolniczej bardzo często wyjeżdża za granicę. Poszłam więc na próbę (śmiech). Byłam na takich trzech próbach i pamiętam, że na trzeciej próbie śpiewaliśmy pieśni „Matona, mia cara” i ktoś cały czas fałszował. Pan Marian się denerwował i stukał batutą w blat. „Kto tam tak fałszuje?” I w końcu mówi tak „Gośka, chodź tu i zaśpiewaj”.  I zaśpiewałam. Okazało się, że to ja fałszuję. I tak nie wyjechałam za granicę jako członek zespołu śpiewaczego (śmiech).

Nie została pani zakonnicą, Nie została pani chórzystką. A jak to się stało, że wyruszyła pani jednak w tę podróż jako reportażysta? Bo to jednak jest podróż. Nieważne, czy jedziemy daleko, czy blisko, ale podróżujemy w kierunku drugiego człowieka. 

To też ma początek w moim dzieciństwie. Skończyłam siódmą klasę. Ojciec koleżanki przywiózł akurat świeże siano. Siedziałyśmy tak na tej furze, tak pachniało to siano, tak było przyjemnie. I snułyśmy plany, czym zostaniemy w przyszłości. Jedna powiedziała: „A ja to bym chciała zostać nauczycielką”. Druga pielęgniarką chciała zostać.  A ja mówię, że ja bym chciała być reporterką. „A dlaczego?” Wtedy im mówię: „Bo się często spotyka ludzi i można sobie z nimi porozmawiać i można ich bezkarnie wypytywać o różne rzeczy, z tego tylko powodu, że się jest reporterem”. Okazało się, że na studiach jakoś to się troszeczkę rozmyło, ale towarzysko zawsze obracałam się wśród tych ludzi, którzy byli reporterami, którzy pracowali w gazecie. Wacek Biały pracował w “Głosie FSC” – Wacek Biały to późniejszy kolega z radia. Kaziu  Dymel pracował w “Głosie Budowlanych”… Cały czas w tym środowisku się obracałam. Weroniczak z radia też tam bywał. Przyjechałam kiedyś z takiej podróży, chyba wtedy z RFN-u i opowiadałam im wszystkim o wydarzeniu kulturalnym. To chyba był piknik w wiosce niemieckiej.

Wniosek z tego taki, że warto chodzić nie tylko na castingi, ale i na towarzyskie imprezy. Tam też można spotkać pracodawcę

Tak mi potem mówił szef, że opowiedziałam o tym wydarzeniu tak barwnie, że on uznał, że mam potencjał. I w ten sposób przeszłam do radia i zaczęłam uczyć się zawodu. Trzeba było taśmę zlepić, a tu opór materii – jak to zrobić nie bardzo wiadomo. Wtedy jeszcze się taśmy cięło i miałam właściwie dwóch mentorów: Janusza Weroniczaka i Janusza Danielaka…

SONY DSC

Przepraszam, że przerwę, ale właśnie tu padły naprawdę trzy największe nazwiska Lubelskiej Szkoły Reportażu. Takie fundamenty tej szkoły, czyli Dymel, Weroniczak i Danielak.

Kazimierz Dymel niekoniecznie był moim mistrzem. Był moim kolegą. On nie uczył mnie zawodu, ale ci pozostali dwaj mieli bardzo duży wkład w mój rozwój. Janusz Weroniczak i Janusz Danielak. Weroniczak mówił,  że nie można, pracując w radiu, wyłącznie nagrywać, bo to uczy wyręczania się rozmówcą. Samemu można być naprawdę skończonym ignorantem, dyletantem, nic nie wiedzieć o świecie i zadać kilka roboczych pytań. Wydobyć od człowieka to, co potrzeba, zmontować, puścić na antenę, a samemu się nadal pozostaje w tym samym miejscu rozwoju intelektualnego co wcześniej. Mówił też, że pisanie uczy dyscypliny. Pomaga w konstruowaniu reportażu dźwiękowego, tak aby był początek, środek, koniec, aby było napięcie, które rośnie aż do punktu kulminacyjnego. Uczył, że trzeba budować linię dramaturgiczną.

Interesująco zacząć, dobrze skończyć. Dobry audiodokument i dobry reportaż literacki powinny rządzić się tymi samymi zasadami.

Tutaj chciałabym powiedzieć o takim pięknym zwyczaju w naszej rozgłośni. Otóż relacja mistrz i uczeń to było coś naprawdę bezcennego. Ja dotąd ze wzruszeniem wspominam wszystkie uwagi i wszystkie rozmowy i nawet szyderstwa Danielaka, który mnie nie oszczędzał i na przykład mi wytykał, że w jakimś tam komentarzu do audycji napisałam „zabezpieczać potrzeby”. No obrzydliwe. Oczywiście, że obrzydliwe. Taki slogan żywcem wyjęty z “Trybuny Ludu”. Tak się układały relacje, że jeśli były jakieś uwagi, zawsze szczerze trzeba było powiedzieć, co się myśli. Uczciwie, otwarcie, dyskretnie i w cztery oczy.

Czy jest jakaś mistrzowska praca, która miała duży wpływ na Pani podejście do audiodokumentu?

Był taki reportaż, który Janusz, Weroniczak i Janusz Danielak  wspólnie zrobili. Nazywał się ”Traktat o czasie”. Można sięgnąć do archiwum i go odsłuchać. To była opowieść, najogólniej to biorąc, o upływie czasu. Między innymi pamiętam tam taką scenę, którą oni nagrywali na sali porodowej. Moment, kiedy człowiek się rodzi i ma potem do dyspozycji cały swój czas te powiedzmy cztery tysiące tygodni, zanim umrze. Pamiętam ten krzyk kobiety – wtedy poczułam, że radio to jest to, co mi się bardzo podoba. Właśnie to podglądanie, podsłuchiwanie, takie przyglądanie się życiu. Próba dotarcia blisko do człowieka. Bardzo mnie to potem pociągało. To widać też w moim reportażu „Księga złoczyńców”.

To jest faktycznie majstersztyk. Takie całe uniwersum brzmień miasta i ludzkich głosów, które świetnie charakteryzują postacie występujące w tej opowieści

I ta pani, która karmi gołębie… „Chodźta  tu gołąbki, chodźta…”  i jednocześnie mówi „O ta ta, co tam wyszła z tej bramy, to ona się widuje z tym i z tym i ona rozbiła małżeństwo…” i tak dalej. To są po prostu piękne rzeczy. Nie ma chyba w ogóle takiego innego medium, które pozwalałoby tak  pięknie operować tylko głosem.  Tylko na nim budować cały obraz, całą rzeczywistość.

Głos ludzki zmienia wszystko. Jego brzmienie jest takim podstawowym budulcem opowieści. 

Tak, ale myślę, że nie upierałabym się tak bardzo przy tym głosie, że to on jest najważniejszy. Jednak najważniejsza jest opowieść w moim odczuciu. W tym, co ten człowiek mówi, zawiera się cały dramat i cała moc reportażu. Z moich doświadczeń wiem, że są bardzo piękne, melodyjne głosy i nic z nich nie wynika. A są tak chropawe, że aż słychać opór, z jakim ten człowiek mówi.  Jednak z każdym słowem jakieś perły rzuca. Tak piękne myśli, że aż jesteśmy zdumieni, skąd mu to przyszło w ogóle do głowy. Uważam też, że reporter powinien być cierpliwy, nieskończenie cierpliwy. Rzadko jest tak, że się człowiek od razu otworzy i powie wszystko, co by się chciało. Trzeba rozmówcę powoli oswajać i jeśli się wzbudzi zaufanie, jeśli się patrzy mu w oczy i widać w tych naszych oczach, że to co on mówi, jest interesujące, że to nas albo wzrusza, albo fascynuje,  to wtedy zaczyna się prawdziwa rozmowa. Czasami płaczę na nagraniach i wcale się tego nie wstydzę. Opowieść mnie tak porusza, że nie mogę się powstrzymać. Tak zwyczajnie, po ludzku.

SAMSUNG DIGITAL CAMERA

A czy kiedyś pokusiła się pani o zrobienie życiowego bilansu najważniejszych dokonań, najważniejszych lat?

Rok 2023 był dla mnie rokiem szczególnym. Nagrałam dwa reportaże, które ja osobiście uważam za ważne w mojej twórczości. To był reportaż „Głos ziemi” – suita australijska i drugi reportaż „Neurony w istocie czarnej” o demencji na podstawie nagrań rozmów z człowiekiem dotkniętym tą chorobą. Montowanie tych nagrań było bardzo trudne dla mnie, bo jest to właściwie moja historia. Drugi element to internetowy blog pani, która mi pozwoliła na cytowanie go w audycji, ale zastrzegła sobie anonimowość. To jest opowieść o dramacie tej kobiety. To jest straszliwy dramat, kiedy mąż jeszcze niby jest, ale właściwie coraz bardziej się oddala i coraz bardziej żyje tylko w swoim świecie. Ona staje w pewnym momencie przed ścianą i już dalej nie wie, co robić. Nie ma innego wyjścia, jak tylko oddać go do domu opieki.

To jest opowieść pełna szalenie intymnych dźwięków, takich niemalże wyznań. Bardzo blisko tam jesteśmy z bohaterami.

Ta historia jest dla mnie bardzo bliska, miałam podobne doświadczenia z mężem. To po pierwsze, a po drugie – próbowałam w niej odtworzyć, przy pomocy muzyki, dźwięków naturalnych i przetworzonych, świat który kłębi się w głowie takiego człowieka z demencją. Natomiast drugi reportaż, który zrobiłam -„Głos ziemi – suita australijska” był robiony na konkurs „In the Spirit of Strzelecki”.

Dodam tu tylko, że ten konkurs to była inicjatywa australijskiej Polonii i otrzymała tam pani specjalne wyróżnienie.

Strzelecki jest narodowym bohaterem australijskim. To on wszedł pierwszy na Górę Kościuszki i nazwał ją tym imieniem. Umiał się też pochylić nad losem Aborygenów. Rozumiał ich kulturę, rozumiał ich zwyczaje, starał się je uszanować. To w ogóle piękny człowiek. Przez ten cały czas, jak był w Australii, pisał listy do swojej byłej narzeczonej. Postanowiłam zrobić o nim reportaż

Te czytane listy, które prowadzą nas przez opowieść w tej warstwie werbalnej, informacyjnej, są zatopione w przepięknej i przebogatej australijskiej przyrodzie. Wszystko w tym audio kuka, kląska, pomrukuje, puka, śpiewa… jest to niesamowity świat. 

I jest didgeridoo – instrument australijski bardzo często nazywany właśnie głosem ziemi.

Ale, ale ten dokument poświęcony polskiemu odkrywcy Australii to nie jest przypadek w pani twórczości…

Chciałam złożyć podziękowanie Australii. Bardzo dużo Australii zawdzięczam, dlatego, że w Australii byłam 7 lat  i cały czas nielegalnie. Miałam wizę tylko na 3 miesiące, a oni mnie nie wyrzucili, nie deportowani, mimo że cały czas znali mój adres i byłam z nimi w kontakcie. Australia była więc dla mnie krajem łaskawym. I tu powinnam wrócić znowu do radia. Moja kariera bardzo pięknie się rozwijała, pierwsze nagrody zaczęłam dostawać i tak dalej. A tu przyszedł rok 1981. Wprowadzono stan wojenny i wyrzucono mnie jako “element niebezpieczny”. Zamknęły się wszystkie drzwi, pozatrzaskiwały się. Wciąż składałam raz po raz podanie o paszport i nigdy tego paszportu nie dostawałam. Kiedyś okropnie się wkurzyłam. Napisałam skargę do ministra Kiszczaka. Nie dostałam odpowiedzi, ale następnym razem, jak złożyłam podanie o paszport, a akurat wtedy miałam zaproszenie do Australii, paszport dostałam.

Australia, czyli takie miejsce azylu, ale też wielu, wielu inspiracji.

Australia cały czas funkcjonuje w mojej twórczości. Parę dobrych reportaży tam nagrałam. Znalazłam Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego juniora, syna poety. Nazywał się Steve Parker i nikt nie mógł do niego trafić.  Okazało się, że mieszka w Darwin, dwie ulice dalej od domu syna z pierwszego małżeństwa mojego męża.  Nagrałam też „Czerwone maki Gwidona”.  Gwidon Borucki – pierwszy wykonawca „Czerwonych maków na Monte Casino” wylądował w Australii. Jego żoną była późniejsza pani Anders. Właściwie to karierę Gwidonowi złamał generał Anders, bo kto inny zaczął śpiewać ten przebój. Gwidon Bogucki został wysłany w podróż służbową, żeby nie przeszkadzał w romansach panu generałowi.

Myślę, że teraz trzeba znowu wrócić do radia i do Lublina, dlatego że po tych siedmiu latach wróciła pani ponownie do nowego już radia po 1989 roku. To dzięki pani mamy Redakcję Reportażu Polskiego Radia Lublin, która obchodziła niedawno 30-lecie. Jak to było? 

To prawda. Może tak zacznę. W 1993 w rok po moim powrocie do Australii Janusz Winiarski, który wtedy był prezesem Radia Lublin zaproponował mi poprowadzenie redakcji. To był człowiek z wizją. On czuł reportaż, choć nigdy nie robił reportażu. Był wcześniej szefem Redakcji Rolnej. Z tej redakcji wyszło troje znakomitych reportażystów Kazimierz Dymel, Hanka Kaczkowska i Wacek Biały. Janusz Winiarski  – to on tę redakcję reportażu wymyślił. Ja to mogłam była sobie wymyślać…. bez jego dobrej woli nic by z tego nie wyszło. Potem, w szczegółach, to ja już bardzo dbałam o to, jak się ma rozwijać redakcja. Bardzo mi zależało na tym, żeby wyrwać się z zaściankowości. Mieliśmy więc taki projekt, oboje z Januszem, żeby zrobić konferencję reportażu i dokumentu w Kazimierzu Dolnym.

I to się udało. Do tej pory w środowisku przecież krążą legendy o tych seminariach w Kazimierzu, które Radio Lublin organizowało wraz ze Studiem Reportażu i Dokumentu z Polskiego Radia w Warszawie. To był ogromny sukces.

Tak, to prawda. Wtedy na tych konferencjach reportażu  już mieliśmy gości z zagranicy, prawda?

Tu wspomnę Edwina Brysa – świetnego autora z flamandzkiego radia, mistrza dźwięku, który nas tutaj odwiedził nad Wisłą. 

Ale teraz wracając do tego, co było moim wielkim marzeniem. Chciałam, abyśmy zaistnieli na forum międzynarodowym, abyśmy jak najwięcej wyjeżdżali za granicę i brali udział w tych najróżniejszych konkursach. Bardzo na to duży nacisk kładłam i przecierałam szlaki. To było bardzo trudne, dlatego że natrafiłam na opór ze strony Warszawy, która nie chciała stracić swojej dominującej pozycji. Wydawało się im, że jak Lubelska Szkoła Reportażu zaistnieje, to to będzie jakieś straszne dla nich zagrożenie. Bardzo się też starałam, aby zespołowo pracować.  Każdą nagrodę traktowałam jako wspólny sukces całej redakcji. Promowałam rzeczy ambitne. Ale aby nie budzić zawiści, nigdy nie mogłam dać za dzieło ambitne, nad którym ktoś pracował dwa miesiące, powiedzmy trzech tysięcy. No nie mogłam, bo koledzy zadziobaliby nas. Od razu więc mówiłam, że ja płacę więcej za rzeczy mniej ambitne. Natomiast muszę zaniżyć wycenę za te lepsze, żeby się nie rzucało w oczy. Organizowaliśmy też konkursy wewnętrzne, aby podciągać poziom codziennej produkcji. Myślę też, że bardzo ważne było to, że  do redakcji przyszło kilka naprawdę cennych osób, bardzo utalentowanych i obiecujących. To byłaś ty, to był Mariusz Kamiński i Kasia Michalak. Ja naprawdę z radością patrzyłam, jak się rozwijacie, jak coraz lepsze nagrody dostajecie. Bardzo, bardzo byłam dumna z tego, co udało się Wam w tak krótkim czasie osiągnąć. I powiem, że szczytem, taką kulminacją mojej dumy z waszych osiągnięć, był rok 2015, kiedy udało się Redakcji Reportażu, do której ja już należałam tylko jako współpracownik, zorganizować The International Feature Conference (IFC), czyli konferencję reportażu i dokumentu, taką międzynarodową. To było coś bardzo pięknego, cennego, opartego na szczerych dyskusjach, bez niezdrowej rywalizacji. Po prostu puchłam wtedy z dumy.

W ubiegłym roku redakcja obchodziła 30-lecie swojego istnienia. Jak pani ocenia te ostatnie lata?

W moim odczuciu okres po 2015 roku to był bardzo trudny czas. A wiem, co mówię, bo jestem związana z rozgłośnią od 1974 roku. Redakcja Reportażu nie opuściła skrzydeł. To był zawsze wysoki lot. Ale emocje jakie były z tym związane… nękanie czasem… to wszystko było naprawdę trudne do zniesienia. To, że redakcja przetrwała w takim kształcie, w jakim jest, cały czas będąc na topie w czołówce światowej i krajowej, to wynik determinacji zespołu. Reportażyści mieli poczucie, że swojego talentu i tej szansy, którą kiedyś dostali od radia nie należy marnować. Trzymali poziom, pion moralny i przetrwali.

I chciałam jeszcze powiedzieć, że jestem osobą spełnioną, bo właściwie wszystko, co sobie założyłam, to zrealizowałam. Posłużę się tutaj złotą myślą Gabriela Garcii Marqueza. On coś takiego napisał: „To nieprawda, że ludzie przestają marzyć, ponieważ się starzeją. Ludzie się starzeją, bo przestają marzyć”. Więc żeby się nie zestarzeć już całkiem –  ciągle jeszcze marzę. Albo mówiąc inaczej – snuję plany.

 

1 z siostrzeńcem Andrzejem Bernasiem w drodze na wyspę Mafia – Tanzania 2009 zbiory rodzinne

2 przed spektaklem w operze w Sydney 2011 zbiory rodzinne

3 z uczniami Mariuszem Kamińskim i Agnieszką Czyżewska Jacquemet 2023 fot: Iwona Burdzanowska Polskie Radio Lublin

4 portret zbiory rodzinne

5 z Ewą Dados w studiu Polskiego Radia Lublin podczas promocji książki “Busz tuż, tuż” zbiory rodzinne

Małgorzata Sawicka – podróżniczka, reportażystka, pisarka.

Absolwentka polonistyki (UMCS), zanim trafiła do radia pracowała w szkolnictwie i w Handlowej Spółdzielni Inwalidów. W radiu przeszła wszystkie stopnie wtajemniczenia zawodowego: od Redakcji Informacji po Redakcję Reportażu, której była organizatorką i pierwszą kierowniczką, już po powrocie z emigracyjnego wyjazdu do Australii. W swoich pracach często podejmuje tematy społeczne i historyczne, nadając im atrakcyjną formę dźwiękowej opowieści. Laureatka wielu nagród krajowych i zagranicznych, miedzy innymi Grand Prix Marulić. Nadal aktywna zawodowo, nagrywa i pisze książki. Ostatnio poświecą czas historiom rodzinnym.

wybrane prace

Księga złoczyńców

https://spotifyanchor-web.app.link/e/f6Wo3mWXFGb

Czerwone maki Gwidona

https://spotifyanchor-web.app.link/e/pTPSTBRYFGb

Neurony w istocie czarnej

https://spotifyanchor-web.app.link/e/WV1npsvZFGb

Glos ziemi – suita australijska

https://spotifyanchor-web.app.link/e/f8vQJWzHKGb

Nie rozwinięty do końca kwiathttps://spotifyanchor-web.app.link/e/LFGLOL0HKGb

https://podcasters.spotify.com/pod/show/radio-lublin9/episodes/Magorzata-Sawicka-Nierozwinity-do-koca-kwiat-ef02f6/a-a2cmqa0

Janusz Weroniczak i Janusz Danielak “Traktat o czasie”

https://spotifyanchor-web.app.link/e/LFGLOL0HKGb

 

This website uses cookies

We inform you that this site uses own, technical and third parties cookies to make sure our web page is user-friendly and to guarantee a high functionality of the webpage. By continuing to browse this website, you declare to accept the use of cookies.