Jak człowiek przekracza siedemdziesiątkę, to pojawiają się echa wydarzeń…
Nie obraz się przypomina, lecz echo, a echo oznacza dźwięk…
Byłam trochę zaniedbanym, dzikim dzieckiem, bo to były lata stalinowskie. Rodzice co chwila wpadali w potworne tarapaty. Ojciec co jakiś czas musiał znaleźć miejsce ukrycia, bo sobie służby ówczesne o nim przypominały, albo go źle kojarzyły ze względu na nazwisko Żelazny, które kojarzyło się z oddziałem żołnierzy wyklętych walczących z komuną po wojnie. I ciągle były jakieś problemy. Ojciec wtedy, jak nie był ścigany, usiłował pełnić rolę gospodyni i gospodarza. Mama, której wojna przerwała edukację w świetnej szkole pani Arciszowej w Lublinie, ostro się wzięła za jej uzupełnienie. Chciała zostać dobrym nauczycielem i mało kiedy była w domu. Biedny ojciec dwoił się i troił, bo zawsze miał takie podejście, że czuje się opiekunem wszystkich krewnych i znajomych. Już jako kilkuletnie dziecko, taki przedszkolak, wiedziałam, że jest bardzo dużo tych problemów w domu. Teraz po latach widzę to jeszcze dokładniej. Także mnie się zostawiało bardzo często samą w domu. Miałam cichutko nastawiony kołchoźnik, takie prymitywne radyjko, gdzie jeden jedyny program przesyłany był na drucie. Wisiała ta skrzyneczka nad moją głową przy łóżku. Jak się obudziłam, to sobie robiłam głośniej, bo wtedy była audycja dla dzieci. Jeszcze w ciepłym łóżeczku ją wysłuchiwałam. Wtedy często czytała wiersze dla dzieci genialna aktorka Irena Kwiatkowska. Nie miałam pojęcia, że to jest aktorka, że taka świetna, że to jest interpretacja aktorska, że ona przekazuje emocje, że wiersz ma średniówkę, ma kropkę, że głosem ona sugeruje, kiedy jest dialog i co się dzieje. Moje ulubione wierszyki, to były takie, w których był jakiś dramat, jakaś akcja, można sobie było to wyobrazić. Na przykład, że płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji, bo pan Słowik przed dziewiątą, czy przed dziesiątą miał być na kolacji… A tu pana Słowika nie ma i ona się strasznie martwi, bo po pierwsze wszystko stygnie i jest wyliczone, jakie są smakołyki, a po drugie ona sobie wyobraża, co mogło się stać, że może go napadli, szare piórka oskubali, srebrny głosik skradli… To przez zazdrość – to skowronek z bandą skowroniątek. „Piórka głupstwo, bo odrosną, ale głos majątek”. Chłonęłam to, potem była jakaś akademia, czy jakaś specjalna okoliczność i deklamowałam sama. Pamiętam, że doznałam olśnienia, kiedy jako taki mały szkrab, drobniutki, mówiłam prosty wierszyk o tym, co widzę w drodze ze szkoły do domu, jakie to wszystko jest miłe, znajome, jakie mijam domy, jaką rzeczkę. Okazało się, że tam byli rodzice i zauważyłam, że mają łzy w oczach, wtedy jak ja im to opowiadam wyraźnie, głośno, z tą średniówką, z tą kropką, z całą interpretacją emocjonalną. Odruchowo nabrałam tych umiejętności słuchając pani Ireny Kwiatkowskiej. Wtedy się zorientowałam, że te emocje dają nam pełne porozumienie.
Jako uczennica, w liceum, brałam udział w konkursach recytatorskich. Pamiętam, że do matury się przygotowywałam, a równocześnie był to ostatni krajowy etap konkursu w Lublinie. Wygrałam i dostałam pieniądze w wysokości przyzwoitej pensji.