„Bohaterowie znajdowali mnie” - spotkanie z Anną Sekudewicz

Dźwiękoczuli - Anna Sekudewicz

Kanał lewy, kanał prawy… Słyszysz, Aniu?

Słyszę.

Ok, to posłuchaj. Mam dla ciebie niespodziankę…

To jest dźwięk dzwonów. Rzeczywiście jest to pierwszy dźwięk, na który świadomie zwróciłam uwagę. Dla mnie to jeden z najbardziej tajemniczych dźwięków, który mnie sytuuje w innym świecie, to coś takiego jak deja vu. Mam wrażenie, że się przenoszę w czasie albo że jestem poza czasem, poza przestrzenią, że nie znajduje się w tej rzeczywistości, która mnie otacza i bardzo lubię ten dźwięk do dzisiaj, najprzeróżniejsze dzwony, ale równocześnie odczuwam coś w rodzaju lęku. Urodziłam się w muzycznej rodzinie i muszę powiedzieć, że dźwięki otaczały mnie od rana do nocy. Ja żyłam rzeczywiście w świecie dźwięków. Przez to, że słuchałam muzyki na żywo w ogromnej ilości, to miałam dużą świadomość tego, co oznaczają różne inne dźwięki. Pamiętam stary tramwaj, który przejeżdżał przed moim domem. Pamiętam stukot kopyt, dlatego że jeszcze wtedy rozwożono węgiel… i to były furmanki konne. Pamiętam śląskie podwórka, a to jest coś, co wydaje dźwięki absolutnie niebywałe. Słuchałam tego świadomie. To nie było coś, co spływało po mnie i ja tego nie widzę, nie słyszę. To było związane z moimi emocjami i z tym, że te dźwięki, emocje niosą. Niektóre bardzo lubiłam, inne mniej, ale to od tej strony na nie patrzyłam.

Czy to dźwięk zaprowadził cię do radia?

Myślę, że nie. Do radia zaprowadziła mnie opatrzność. Można powiedzieć, że los. Ja chciałam być dziennikarzem. Już na studiach na trzecim roku zaczęłam – nie cierpię tego sformułowania – ale… zaczęłam przygodę z dziennikarstwem polegającą na tym, że zaczęłam działać w KDS-ie, czyli w klubie dziennikarzy studenckich. Tam wydawano gazetkę studencką – „Magazyn studencki” to się nazywało i tam miałam swój pierwszy wywiad z Krystianem Zimmermannem. To było jeszcze przed Konkursem Chopinowskim. Pamiętam to spotkanie, on miał 20 lat, ja niewiele więcej. Powiedział mi, że jak wygra, to udzieli mi prawdziwego wywiadu. I tak się stało. I to był wywiad, który ukazał się w tygodniku „Student”, szalenie popularnym wtedy i dość niezależnym. Ale to była pisanina, a okazało się, że ja – szczerze mówiąc – pisać nie lubię. I pojawiłam się w radiu, przez przypadek, bo chciałam w tym dziennikarstwie tkwić, a tu nagle okazało się że w Radiu Katowice jest nabór na staż. No i po różnych nie najmilszych początkowych perypetiach jedno, co mogłam stwierdzić to to, że to, co mnie naprawdę fascynuje, to jest dźwięk. Ponieważ pisać – jak powiedziałam – nie lubię, obraz wydawał mi się zbyt oczywisty, natomiast dźwięk właśnie nieoczywisty, niejednoznaczny, kryje w sobie jakąś tajemnicę i to jest w nim fantastyczne. Dlatego jak już byłam w radiu, stwierdziłam, że to jest mój świat, świat dźwięków – nie obraz, nie pióro. Co do tego miałam pewność. Tak jak powiedziałam, dziennikarstwo mnie pociągało, a w tym dziennikarstwie moją drogą jest radio i duży dokument lub mały dokument, opowiadanie o świecie dźwiękiem. Wspomniałam, że nie lubię rzeczy oczywistych, także i form dziennikarskich, które mówią o czymś od „A do Z”. Typu „rzuć palenie, będziesz zdrowy”. To oczywiście bardzo słuszne zawołanie, ale to, co mnie pociągało w reportażu to to, że przesłanie w nim jest właśnie czymś nieoczywistym, niejednoznacznym. I to właśnie niosą dźwięki, które mogą być w bardzo różny sposób odbierane i odczytywane. Pamiętam reportaże, w których autor stosował jakiś dźwięk jako przerywnik. To był bardzo drażniący dźwięk. Można było się go zapytać, o co mu chodzi… ale po co pytać, lepiej sobie wyobrazić, co ten dźwięk dla mnie znaczy. O co mnie chodzi, jak tego słucham. Lubimy mówić o tym, że nasze utwory to film dźwiękowy bez obrazu i właśnie o to chodzi. Mamy nie jeden film, ale sto filmów albo tysiąc albo sto tysięcy, w zależności od słuchacza, który wyobraża sobie ten świat przez nas przedstawiony.

z archiwum Anny Sekudewicz

Od razu zaczęłaś zajmować się audiodokumentem w radiu.

To znaczy na początku byłam w redakcji, którą nazywamy „niusami”, cokolwiek to znaczy. To była redakcja dzienników, taka bardzo propagandowa w wydaniu mojego radia. Bardzo mi tam wszystko ciężko szło, bo tam były określone oczekiwania i wymagania. Następnie mnie z tej redakcji wyrzucono do redakcji interwencji, gdzie segregowałam papiery w brudnym pomieszczeniu na dole rozgłośni. A potem już mi dano ostatnią szansę i na takiej zasadzie znalazłam się w redakcji literackiej. Z takim przesłaniem, że nie tacy jak ja tam przepadli. Tak się złożyło, że to była wiosna, a już na jesieni zrobiłam reportaż, który dostał nagrodę w ogólnopolskim konkursie. To był reportaż o życiu po życiu, czyli o śmierci klinicznej. Tytuł miał „To może być sen”. Robiłam go z kolegą Maciejem Szczawiński. Długo dyskutowałam z Aliną Słapczyńską, ówczesna szefową Redakcji Reportaży na Myśliwieckiej. Ale to nie był mój pierwszy reportaż. Chyba trzeci, ale ten został nagrodzony. Od tamtej pory właściwie do samego końca miałam co roku jakieś nagrody. To było bardzo pożyteczne, bo się ode mnie odczepili.

Masz tych nagród dziesiątki, bardzo ważnych, krajowych i zagranicznych. Czy możesz zdradzić, jaki jest magiczny przepis na doskonały audiodokument?

No nie, nie ma. To znaczy można oczywiście powiedzieć, że utwór powinien mieć intrygujący i wciągający początek, otwarty koniec, a w środku punkt zwrotny. Ale moje wieloletnie doświadczenie uczy mnie, że jednak z tym bywa bardzo rożnie. Przypominam sobie reportaż, który dostał bardzo poważną nagrodę, w którym nie było żadnych dźwięków, tylko gadające głowy, do tego nagrane z przydźwiękiem. Ale historia była tak porywająca, że to wszystko przestawało mieć znaczenie. A pamiętam cały szereg reportaży, szczególnie tych z rozgłośni zachodnich, które były do bólu perfekcyjne. Składały się ze wszystkich możliwych elementów. Były ułożone i skomponowane tak, jak być powinny, tylko że były nudne dla mnie. Pozostawiały mnie zupełnie obojętną, nie wciągały. Można powiedzieć tak, jak Wojciech Kilar, że nie ma gorszej rzeczy niż jak ktoś powie o utworze muzycznym „interesujący”. A to znaczy po prostu, że to jest coś strasznego. Więc o wielu tych utworach mogłam powiedzieć, że były bardzo interesujące, do bólu, natomiast często niewiele we mnie pozostawiały. Nie porywały. Pamiętam na przykład taki reportaż o ojcu, który stracił córkę, popełniła samobójstwo. Właściwie nie powiedział o tej córce nic. Powiedział to jedno zdanie, które powiedziałam teraz, i to wszystko. Natomiast poza tym była – moim zdaniem – pretensjonalna narracja, w której autor sam ze sobą dialogował. A ja wolałabym słuchać ojca. Ale ten reportaż też dostał poważną nagrodę, więc kogoś to porwało. To jest bardzo indywidualne moim zdaniem. Poza tym nie robimy tych rzeczy do szuflady, tylko chcemy przede wszystkim wywołać emocje u kogoś. Kiedyś przeczytałam biografię Krzysztofa Kieślowskiego. Tam były cytowane wywiady z nim i w jednym z tych wywiadów on w taki dość niecierpliwy sposób powiedział, że on tak naprawdę robi te filmy dla siebie. I jeśli chodzi o mnie to mam podobne podejście. To znaczy za każdym razem, jak zabieram się do pracy, czy przed czy w trakcie nagrań, staram się znaleźć jakąś oś opowieści. Odpowiedzieć sobie na pytanie, co mnie w tym człowieku, w tym zdarzeniu zafascynowało. Dlaczego chcę to zrobić? Bo każda historia to jest tylko pretekst do opowiedzenia czegoś o świecie i człowieku, czegoś więcej. Więc dlaczego się za to zabieram, bo przecież nie po to, żeby odtworzyć, co się wydarzyło krok po kroku lub stworzyć opowieść, która jest relacją. To proste pytanie, ale szalenie przydatne: „dlaczego ja chcę to zrobić”. Jak znajdę odpowiedź, to też jest odpowiedź subiektywna, moja. Dlaczego ja, dlaczego ten człowiek, dlaczego ta historia? Wtedy już jest łatwiej. To nie oznacza mniej pracy, ale już wiem, jak chcę to budować, żeby było budowane z dźwięków. I to na każdym etapie. Bardzo lubię nagrywać, tu się posłużę określeniem Hanny Krall – włamywać się do czyjegoś życia. Kiedy to nagranie jest już gotowe, zastanawiam się, czy nie najprzyjemniejszą częścią jest montaż. Bo to jest prawdziwa autorska kreacja. Nagrałam coś, co istnieje obiektywnie, ale teraz absolutnie subiektywnie to przetwarzam i z tego powstaje utwór mój. Zrobiony z mojej perspektywy tak, jak ja to widzę, tak jak ja to chcę. Oczywiście, nie ma mowy o tym, żeby manipulować faktami. Nie to mam na myśli, ale to jest mój autorski, indywidualny pomysł.

Coś co się wydarzyło, to się wydarzyło, ale najważniejsze to, jak to opowiedzieć, żeby nie odeszło w niepamięć. To jest chyba rola autora audiodokumentów.

I to mnie przez całe życie bardzo pociągało, bardzo to lubiłam. No i muszę przyznać, że ten ostatni etap, praca realizacyjna w studio, te ostatnie szlify, to też jest czymś fantastycznym. Każdy etap tego procesu jest bardzo ciekawy. Tym się żyje. Ja czułam, że mnie to angażuje, czasami może za bardzo. Ale w momencie, kiedy już rzecz była gotowa, zaczynało się staranie, żeby reportaż żył, żeby go promować, jakieś „zajawki”, żeby był na stronie, żeby był tu, żeby był tam… Gdyby to ktoś ze mnie całkowicie zdjął, byłabym wdzięczna. To mnie już nie bawiło, ale sama robota tak. Mogłabym to nawet porównać do jakiegoś super hobby.

Jak szukasz w takim razie swoich tematów?

Powiem szczerze, że właściwie nie musiałam szukać. Bohaterowie znajdowali mnie. Ponieważ przychodzili do mnie, przychodzili do radia. Tak, jak na przykład żona wampira Marchwicka Maria. Po prostu przyszła i stwierdziła: „Przyszłam tutaj, żeby Pani opowiedzieć o moim mężu wampirze”. Miałam takie sytuacje bardzo często, zawsze miałam nadmiar tematów. Po prostu przynosili je ludzie i jeszcze często z zastrzeżeniem, że to jest fantastyczna historia, tylko oni nic nie powiedzą, bo nie chcą. I nigdy się nie zdarzyło, żeby nie powiedzieli. Przeciwnie raczej miałam problem, żeby ich zatrzymać w tym mówieniu, tych moich bohaterów. To płynęło dlatego, że czuli, że chcę ich słuchać. Nie jestem zmęczona, nie jestem znużona, nie ponaglam, nie popędzam, nie oceniam, słucham, słucham… I to cała tajemnica, że oni czuli moje autentyczne zainteresowanie. Bardzo często też słyszałam: „ojej tyle godzin nagrań, a nie lepiej byłoby coś zrobić szybciej”? A ja wcale nie chciałam robić szybciej. Byłam bardzo zadowolona że mam kilkanaście godzin. Może pierwszy montaż, kiedy wybiera się to, co kompletnie się nie nadaje, a godzin jest dużo, to faktycznie może męczyć. Natomiast każdy następny etap… to jest właśnie ciekawe. Montuje z pamięci, mam wyjątkową pamięć słuchową, właśnie słuchową a nie wzrokową. Na jednej z międzynarodowych konferencji w Bergen usłyszałam, że słuch, czyli zmysł, który nigdy nie śpi, wykorzystujemy w dwudziestu procentach. A ja myślę, że zawsze miałam dość czułe ucho. Może dlatego starałam się być też w moich nagraniach takim czułym narratorem. Tak jak ucho czułe, tak i tu się posłużę sformułowaniem nie moim, czuły narrator.

Oczywiście cytat z Olgi Tokarczuk, mistrzyni opowiadania historii. Myślę jednak, że nawet mistrzowie miewają wpadki…Na przykład kilkanaście godzin nagrań, z których nic nie wynikło.

Tego rodzaju wpadki zdarzały się i mnie, jak były to audycje dość potężne. Na przykład kilkadziesiąt godzin, kiedy robiłyśmy „Cenę pracy” z Anią Dudzińską. Ludzie nie chcieli mówić o tym, dlaczego są wypadki na kopalniach, dlaczego nie dba się o bezpieczeństwo, ponieważ wtedy, na tamtym etapie panicznie bali się utraty pracy. Bali się, że jak będą o tym mówić, to kopalnia zostanie zamknięta, oni stracą pracę, w związku z czym ukrywali to. I myśmy spędziły całe poranki długie, wielokrotnie pod kopalniami, żeby jednak w jakiejś konkretnej sytuacji ci ludzie wreszcie zaczęli mówić. Ale co z tego, jeśli oni uciekali przed nami w popłochu, w związku z tym wiele, wiele godzin poszło na marne. Wszystko było nie to.

To akurat trudno nazwać wpadką, bo ty i Ania Dudzińska dostałyście za ten reportaż Prix Italia, radiowego Oskara. Czyli sukces, pasmo sukcesów.

Co można by było… ale to też nie jest wpadka. Miałam fenomenalny temat. To było lata temu o porwaniu dziecka. A właściwie o ojcu, który chciał koniecznie się zobaczyć z synem. Ojciec mieszkał w naszym regionie, a syn z matkę na Podhalu. On pojechał ze mną, powiedział, że jak będziemy razem, być może żona pozwoli mu się spotkać z synem. Tak się stało. Ta pani przyszła po syna do szkoły. To był mały chłopczyk, dziesięciolatek. A ojciec czekał, że się z nim zobaczy, no i na naszych oczach zniknął z tym dzieckiem, po prostu je porwał. W dodatku nagrywałam to wszystko, bo nawet nie byłam wtedy sama, byłam z technikiem, miał Nagre i nie wyłączył tego. Oczywiście materiał nieprawdopodobnie emocjonalny i poruszający. No i zadzwoniła do mnie po jakimś czasie ta kobieta, prosząc, abym tego nie robiła i nie zrobiłam. Leży do dzisiaj.

Ale tutaj wkraczamy już na grunt etyki zawodowej.

Tak, są takie wewnętrzne, trudne do określenia granice, gdzieś w środku. Ale czuję, czuje się, że się nie powinno. Mnie się to zdarzyło kilka razy, kiedy były to reportaże bardzo osobiste o jakiś dramatach. W zasadzie nie musiałam nic robić, żeby ktoś się tak bardzo otworzył, rozpędził i pod wpływałem chwili powiedział pewne rzeczy. I zdarzało się, że ja tego nie wykorzystałam, ponieważ uważałam, że zrobiłabym temu człowiekowi krzywdę. I choć nigdy nikt nie robił takich zastrzeżeń, to sama sobie postawiłam taką granicę i myślę, że dobrze. Myślę, że każdy z nas to czuje, że ktoś popłynął, powiedział o jedno słowo za dużo, i że trzeba się zatrzymać.

Czyli przede wszystkim szacunek i odpowiedzialność. Za naszego bohatera, który powierza nam swoją historię. A my musimy ponieść ją dalej w taki sposób, aby jego własna szczerość nie skrzywdziła ani jego, ani nikogo w jego otoczeniu. Ale ty też bardzo często miałaś do czynienia z bohaterami, którzy byli bardzo świadomi tego co mówią i jak mówią. Nagrywałaś artystów, naukowców, wybitnych alpinistów. Jedną z twoich bohaterek jest Hanna Krall, która sama jest wybitną reportażystką i ma niesamowitą świadomość słowa. Powiedz, jak się przygotowywałaś do tego reportażu.

Mogę powiedzieć, ale nie tak wiele, dlatego że wiesz, byłoby to dla mnie bardzo trudne, bo nie mam do tego dystansu. Ponieważ ja Hanną Krall byłam od dawien dawna zafascynowana, nawet zauroczona. I bardzo chciałam zrobić ten reportaż, ona się broniła, mówiła że tyle się już nagadała. Mówiłam wtedy do niej, że owszem nagadała się, ale nie do radia. Natomiast oczywiście było bardzo dużo wywiadów prasowych. I tłumaczyłam: ”Haniu twój głos… a ona, co tam mój głos ja seplenie”. No ale w końcu się zgodziła. Jak to było nagrywane… właściwie mogę powiedzieć, że dominowała moja radość, że mogę być w jej mieszkaniu, że widzę jej nieliczne pamiątki, że siedzę w tym fotelu – jak mi powiedziała – w którym siadał Krzysztof Kieślowski, że mogę dotykać takich karteczek listów… Ona sama zresztą zaproponowała, żeby to była taka oś, która nam pozwoli o różnych ludziach, różnych zjawiskach, rzeczach opowiedzieć. Właściwie osobą prowadzącą całość była ona sama, dialogująca ze sobą, ze mną, ze słuchaczami. I to rzeczywiście się stało główną osią tego reportażu. Reportaż popłynął dzięki jej osobowości niesamowitej. Ona poprowadziła tę opowieść.

z archiwum Anny Sekudewicz

Mimo że to ona prowadziła rozmowę, ty jednak jako autorka wybrałaś te fragmenty, które chciałaś.

Starałam się wybrać takie fragmenty, które wydawało mi się i dla niej będą czymś bardzo bliskim. O córce, o matce, o Bonieckim, o Edelmanie, także o Kieślowskim i o śmierci. Takie fragmenty, które mi się wydawały najważniejsze, wybierałam i miałam wrażenie, że zgadzała się z tym wyborem. Tutaj po prostu w jakimś stopniu musiała mi zaufać.

Oprócz Hanny Krall jest tu jeszcze jeden bardzo ważny bohater, cisza…

To taka cisza naturalna. To jest coś, co w tej dużej potoczystości mówienia było przerwą na to, żeby ona sama zastanowiła się nad tym, co jeszcze, co dalej, o czym opowiedzieć.

Cisza zostawia przestrzeń bohaterowi, ale też pozwala odnaleźć się w tej opowieści słuchaczowi.

Powoduje, że możemy się na chwilę zatrzymać i zastanowić nad tym, co zostało powiedziane, nad tym, co z tego wyłapaliśmy, nawet jeżeli nie wszystko rozumiemy.

Cała konstrukcja tego dokumentu o wiele mówiącym tytule „Głośniej” jest oparta na trzech prostych elementach – na głosie jednej osoby, na ciszy i muzyce. Nie obawiałaś się, że to może być mało?

Tego się obawiałam, że może rzeczywiście jest to za ubogie, nie do wytrzymania tylko jeden głos…. Ale tutaj wrócę do tego, co już powiedziałam. Często po prostu myślę egoistycznie o sobie. Czy mnie to wciąga i ciekawi… mnie tak, no więc zdecydowałam się na to.

Są takie dokumenty, tematy, o których można powiedzieć od razu, że są radiowe, wszystko w nich gra. W tym reportażu na pierwszy rzut ucha mogłoby się wydawać, że spisanie waszej rozmowy niewiele zmieniłoby w wymowie całości.

Coś w tym jest, bo nawet sama Hanna Krall mówi w pewnym momencie do mnie: „co tam z tym twoim mikrofonem” – tak jakby trochę nie doceniała radia. Ale to tylko mylący pozór, a diabeł tkwi w szczegółach. Tak można oczywiście spisać wszystko, tylko po co? Są setki spisanych z nią wywiadów, pełne przeciekawych informacji. Ale nie ma w nich jej głosu, jego brzmienia, barwy, tembru. Jej głos to osobowość, to emocje, tego na papierze nie będzie. Nie będzie też na pierze tej intymnej bliskości, kiedy ona porusza się po swoim mieszkaniu, otwiera okno, przestawia sprzęty. Jesteśmy u niej z nią. Jest jeszcze muzyka.

Jest jeszcze to, co nazwałaś dialogowaniem, a ja odbieram to raczej jako genialny w swej prostocie, nieprzypadkowy, ale twój pomysł na opowiedzenie tej historii.

To nie był przypadek, na pewno. To znaczy, jak już miałam na którymś etapie nagrywania sporo tego materiału. Po prostu zauważyłam, że ona zadaje mi pytanie i sama sobie odpowiada, coś do mnie mówi, a tak, jakby nie do mnie, jedno pytanie, które zadaje nie czekając na odpowiedź, rodzi inne… Słuchając tego materiału jeszcze na etapie wyjściowym pomyślałam, że jest to niezwykle atrakcyjne, a jednocześnie bardzo prawdziwe, jeśli chodzi o Hannę Krall. Cieszyłam się z tego też, bo tam bardzo dużo można było wyczytać między słowami, między wierszami, w samym zniecierpliwieniu w głosie albo w ruchu, który się też pojawia, bo chodziła po pokoju i tu, i tam, i do okna, i gdzieś… Ona sama się nam wyłania, jej osoba, jej portret w jakiś inny sposób. I dlatego, jak słyszałam te jej wszystkie pytania, zdziwienie, niedopowiedzenia, pytanie typu czemu się śmiejesz… zobacz, jakie te szklanki brudne, pomyślałam, że to bardzo dużo o niej mówi.

Dialog bez dialogu bardzo dużo mówi o Hannie Krall, ale buduje też metaforę, nagle jesteśmy świadkiem opowieści o losie człowieka.

Tak właśnie, powiedziałam, że ona dialoguje ze sobą, ze mną, z całym światem, z Panem Bogiem również.

To chyba jest najważniejsza i najbardziej milcząca osoba. W puencie pada pytanie, na które nie ma odpowiedzi…

Bo po co… to byłoby już za dużo. To coś, co jest tak faktycznie rzucone w wszechświat, bo reportaż jest formą otwartą, i to pytanie jest całkowicie otwarte, więc stawianie kropki nad „i” jest czymś bez sensu.

Na końcu słyszymy tylko zdanie głównej bohaterki – głośniej, powiedz to głośniej. Nie będziemy tutaj wszystkiego odsłaniać. Może czas na to, aby porozmawiać o planach.

Tak, nie wchodząc w szczegóły teraz pracuje nad tematem żydowskim. Nikt mnie już nie popędza, więc tak sobie nad tym dumam. To będzie raczej słuchowisko dokumentalne.

Czy w obecnym świecie audiodokument, dźwięk, który ma znaczenie, ma jeszcze sens, jest ważny w świecie pełnym hałasu, szumu i migających obrazów?

Superważny, według mnie super. Zwłaszcza w tym świecie, o którym mówisz, że jest w nim bardzo dużo szumu, bardzo dużo fałszu, zmyślenia i takiej sztuczności. Wydaje mi się, że reportaż dla mnie, przynajmniej radiowy, daje mi poczucie czegoś bardzo autentycznego, obcowania z czymś prawdziwym, z czymś, co jest rzeczywiste. A to wszystko dzięki temu, że mamy dźwięki, że mamy słowa, że możemy odpowiednio połączyć to wszystko. Dla mnie jakaś prawda o świecie się z tego wyłania.

Anna Sekudewicz – członkini Rady Patronów Fundacji Audionomia   (Polskie Radio Katowice)

Ukończyła Filologię Romańską na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Za swoje reportaże otrzymała w konkursach ogólnopolskich prawie 60 różnych nagród, wyróżnień (w tym dwukrotnie Grand Prix KRRiTV), a także kilkanaście nominacji na konkursy międzynarodowe. W 1990 roku jej reportaż wyróżniono Special Mention w konkursie Prix Italia a w 2002 roku reportaż, którego jest autorką znalazł się wśród finalistów tego konkursu. Laureatka Melchiora‘2005 czyli Radiowego Reportażysty Roku, a w 2006 nagrody Lux ex Silesia (Światło ze Śląska). W 2008 otrzymała nagrodę ZLP im. Witolda Hulewicza, a w 2009 Medal Gloria Artis. Za dokonania w dziedzinie reportażu przyznano jej Złoty Mikrofon i tytuł Mistrza Radia (1990). W 2004 roku otrzymała radiowego Oscara najważniejszą światową nagrodę PRIX ITALIA.

This website uses cookies

We inform you that this site uses own, technical and third parties cookies to make sure our web page is user-friendly and to guarantee a high functionality of the webpage. By continuing to browse this website, you declare to accept the use of cookies.