44 minuty, czyli krótka opowieść o całym życiu

Chwile, w których wrażenia ze świata zewnętrznego dotykają mojego umysłu tak mocno, że w odruchu bezwarunkowym ciało zaczyna płakać, zdarzają mi się sporadycznie. Staram się nie popadać w skrajne emocje. Już nie wszystko porusza mnie do przysłowiowego szpiku kości. Reportaż dźwiękowy Alicji Samolewicz-Jeglickiej jednak to zrobił. Dlaczego? Być może dotknął we mnie spraw mocno obecnych: macierzyństwa. Być może to przez fakt, że w stratach mam wprawę, albo przez noc, która stała się dla mnie najlepszą porą na słuchanie. Gdy względna cisza za oknem, spokój w mieszkaniu, potrafię usłyszeć i odczuć dużo więcej, niż bym chciała.

Tytuł

Tytuł zawsze jest ważny, bo otwiera dzieło. To pierwsze drzwi, przez które należy przejść bez potknięcia, z zaciekawieniem. Niektóre tytuły filmów, piosenek lub innych dzieł artystycznych od momentu pierwszego kontaktu zostają z nami na resztę życia. Sięganie po coś, co prowadzi do konkretnych asocjacji, wydaje mi się odważne, ale bardzo ryzykowne. „44 minuty” natychmiast skojarzyły mi się z jednym z najsłynniejszych cytatów w historii polskiej literatury („z matki obcej: krew jego dawne bohatery/ a imię jego będzie czterdzieści i cztery”, III cz. Dziadów A. Mickiewicza). Ten trop okazał się błędny, jednak można znaleźć pewne analogie. Tu i tam dużo o nadziei na przyjście na świat dziecka (mesjasza, zbawiciela). Tu i tam obecna jest wiara, że te narodziny odmienią życie. Nie wiem, czy to przypadek, czy autorka reportażu świadomie wybrała tytuł mocno naznaczony literacko, czy kierowała się czymś zupełnie innym, ale w mojej głowie powstał taki właśnie most znaczeniowy.

Temat

Na 33. Festiwalu Mediów Człowiek w zagrożeniu Jury konkursu przyznało Nagrodę Radia Łódź właśnie temu dokumentowi – za wyjątkową wrażliwość reporterską. Dariusz Rosiak podkreślił przy tym (pamiętam, gdyż byłam na sali), że na decyzji zaważył pozytywny wydźwięk dzieła, które podejmuje bardzo ciężki przecież temat – śmierci. Trudno się z tym nie zgodzić. Po pierwszym wysłuchaniu zostało we mnie przekonanie, że największą moc rażenia ma miłość tych dwojga, ich wewnętrzna siła i sposób, w jaki opowiadają o stracie dziecka. To historia, jakich wiele, ale jeszcze nie słyszałam żadnej, która ma tak świetliste zakończenie.

Ma prawo pojawić się nieufność. Czy to efekt selekcji i kompozycji materiału, czy dobry przykład dla innych? A może wsparcie działań fundacji Tulipani? Nie czepiałabym się tam, gdzie na szali jest coś tak istotnego jak psychika człowieka. Dobrze, że powstał ten dokument i wytycza drogę. Znam kobietę, która kilka razy nosiła zaawansowaną ciążę, ale nie przytula żadnego dziecka. Znam inną, która do ostatnich chwil, kiedy jeszcze mogła samodzielnie funkcjonować, chodziła na grób swojego syna, za każdym razem niosąc potężny ból straty. Znam też „Obsoletki” Justyny Bargielskiej, powieść znakomitą, która odważnie i prawdziwie opowiada o poronieniach.

W tak delikatnych, indywidualnych, a zarazem głębokich kwestiach trudno o sprawdzone rozwiązania, ale w tym dokumencie udało się pochylić nad stratą z uwagą.

 

Alicja Samolewicz-Jeglicka odbiera Nagrodę za szczególną wrażliwość reporterską, fot. Archiwum

Kompozycja i fabuła

Po tym poznamy dobre dzieło artystyczne, że trzyma odbiorców w napięciu. W 44 minutach linia dramaturgiczna faluje jak sinusoida. Od radości do żałoby, od nadziei do żalu, od bólu po uśmiech. Dwa głosy splatają się naprzemiennie, są dla siebie wsparciem i dopełnieniem. Autorka reportażu zadbała o równowagę, o perspektywę kobiecą i męską. Doceniam to.

Bartek i jego żona od kilku lat starają się o dziecko. Bezskutecznie. „Okazało się, że niepłodność to bycie w ciszy. Taki ból dnia codziennego” – mówi bohaterka audiodokumentu w jednym z pierwszych zdań. Mówi przekonująco. Szkoda, że ten problem nie zostaje mimo wszystko pogłębiony, skoro dotyczy około 15-20 % par w Polsce. Pojawia się upragniona ciąża i na to kierujemy całą uwagę. Współodczuwam radość z tej informacji. Nic nie zapowiada problemów. Euforia promieniuje od każdego zdania. „Od pierwszego dnia moja ciąża to był Stasiu (…) Stasiu od początku wiedział, jak on jest bardzo kochany, do jakiego domu trafił (…) jak bardzo był wyczekiwany”. Informacje, że dziecko może być chore, para po prostu ignoruje. Podobnie pierwszą propozycję usunięcia ciąży. W ich stanowisku czuć niezwykły optymizm i ogromne zaufanie do losu, być może oparte o duchowość i religię. Choć to nie zostało w reportażu stwierdzone wprost, są podstawy, aby się tego domyślać. Przyszli rodzice konsekwentnie nie reagują na kolejne informacje o możliwych problemach rozwojowych dziecka, a raczej całkowicie je wypierają ze swojej świadomości. Wyparcie jest naturalną reakcją i trudno oczekiwać w takiej sytuacji innej, ale jednak zaczyna się we mnie budować nieufność.

Czy naprawdę można mieć tak potężną wiarę w cud? Czy tylko tak to zostało zapamiętane, a prawda przeżyć była inna?  Pierwsze tąpnięcie następuje w lokalnym szpitalu, do którego zgłasza się ciężarna. „Z czym pani tu przyjeżdża, przecież to dziecko jest ślepe i głuche. Do Gdańska trzeba” – takiej wskazówki nikt nie chciałby usłyszeć. Jestem w stanie wyobrazić sobie emocje, jakie mogą temu towarzyszyć. Bohaterka reportażu szczerze przyznaje, że dopiero z perspektywy czasu ma moc, aby to właściwie ocenić i adekwatnie zareagować na pozbawione empatii zdania. „Zawsze musimy pamiętać, że po drugiej stronie jest człowiek i czasem to, co mu powiemy, on to będzie niósł przez lata, tak jak ja być może niosę tę panią i jej słowa” – mówi. W Gdańsku rodzice dziecka dowiadują się, że „są dwie opcje: może pani zostawić dziecko w brzuchu do naturalnego porodu albo możemy rozwiązać ciążę teraz przez cesarskie cięcie”. Na każdy proces decyzyjny człowieka składa się ciąg drobnych elementów. Tu słowa klucze to: obrączka na palcu lekarza – decyzja – nowenna pompejańska – czekanie na cud. Czasem jest tak, że idziesz drogą, której chcesz uniknąć. Na przykład na skutek braku pomocy i dostępu do świadczeń. Tu jest świadomy wybór konkretnej drogi: „To ja też zostawię (ciążę) i będę czekać na cud” – wspomina mama Stasia swoją decyzję. Lekarz wie, że cudu nie będzie, dlatego wręcza kontakt do hospicjum perinatalnego Tulipani: „To miejsce, które otula kobiety w ciąży z nieuleczalną chorobą dziecka (…) Tulipani dba o to, żebyś ty wyszedł z tym, co było najpiękniejsze”. W hospicjum „pierwszy raz ktoś zapytał, jak dziecko ma na imię, pierwszy raz ktoś rozmawiał z nami o Stasiu jako o Stasiu, że to jest osoba, nasz synek”.

Niewątpliwie aspekt duchowy jest mocno akcentowany w reportażu i tej konkretnej historii. Być może dlatego mam wrażenie, że wszystko toczy się w dobrym kierunku, faluje cierpieniem, ale też radością. Aż do porodu, przy którym asystuje dziewięć osób i podczas którego kluczową rolę odegrał chrzest: „Połączenie Nieba z Ziemią, taki moment boskości, czegoś w ogóle poza skalą” (…). „Nie zapłakał, nie otworzył oczu, a zmienił wszystko (…) zalało nas morze miłości no i tak niesie, niesie, niesie (…) W nas jest tylko miłość. Ból smutek, żal, gniew, ale tylko miłość. (…) Wydaliśmy zgodę na to w środku”.

Natychmiast rodzą się we mnie pytania: co w sytuacji, gdy nie ma daru wiary? Albo wtedy, gdy cierpienie doprowadza do kryzysu wiary? Czy wiara jest jedyną możliwością godnego przejścia od radości z obecności dziecka do jego śmierci tuż po porodzie? A jeśli małżeństwo przechodzi kryzys relacji z uwagi na potężny stres i nie chce korzystać z pomocy fundacji, w której oferuje się nie tylko pomoc duchową psychologa, ale też księdza, to co wtedy? Szanuję skupienie się na intymności konkretnej historii, jednak czuję, że całej prawdy o trudzie przechodzenia przez ciążę z ciężkim uszkodzeniem płodu w tym nie ma.  Zabrakło czegoś, co nazwałabym prawdą uniwersalną o takiej sytuacji, choć z drugiej strony: czy taka w ogóle istnieje i czy reportaż ma obowiązek rozszerzać spektrum problemu? Chyba nie. Pochylając się nisko nad tym dokumentem (a słuchałam go kilka razy), nie mogę jednak nie postawić takich pytań.

 

Symbolika i żałoba

Człowiek potrafi sobie dużo zracjonalizować. To najprostszy mechanizm radzenia sobie z bólem, także z żałobą. O śmierci osób starszych mówimy, że przecież przeżyły dużo lat, więc niech przeważa wdzięczność za dany im dar długowieczności. O cierpiących, że już przecież nie cierpią. W ten sposób próbujemy wrócić na tory sprzed zdarzenia, sprzed choroby, sprzed straty. Sprzed emocjonalnej wyrwy.

„Po pochówku przyszła cisza. Taka gdzieś cisza w niemocy. Na sali porodowej byliśmy niesieni miłością, tym doświadczeniem, cudem, a raz w tygodniu wizyta na terapii u pani Magdy, aby zmienić opatrunek (…) Nieprzeżyte żałoby ciągną się latami. To jest tsunami, a nie jakiś wietrzyk” – mówi bohaterka reportażu i to bardzo przejmujące, prawdziwe wyznanie. Nie poruszają mnie równie mocno ani album ze zdjęciami, ani rajska jabłoń „na znak syna i tego, żeby tam się uśmiechała do tego Nieba”. Porusza mnie cierpienie tulonej żałoby.

Jabłoń w symbolice chrześcijańskiej kojarzy się raczej z grzechem pierworodnym, z pokusą i chęcią sprzeciwienia się boskim zakazom. To drzewo „wiadomości dobrego i złego”. Jednocześnie w tradycji ludowej jabłoń to drzewo karmiące, bardzo doceniane i sadzone w każdym gospodarstwie, symbol płodności i miłości. W rajskiej odmianie jabłoni nie chodzi o owoce, małe i nieatrakcyjne do spożycia. Chodzi o kwiaty. Być może w tym należy szukać uzasadnienia dla działań rodziców Stasia. Kwiat w ich ogrodzie na Ziemi ma symbolizować ich kwiat w Niebie. Różne bowiem są sposoby radzenia sobie ze stratą oraz pielęgnowania pamięci. Najlepsze te, które odnoszą skutek w postaci ukojenia. „Po śmierci Stasia odnalazłam swoje miejsce, poszłam za marzeniami, za rozwojem” – mówi jego mama. Ujmuje mnie to, że było bardzo trudno, ale rodzice Stasia przeszli przez to wspólnie i nierozłączni, choć każde w innym tempie i po swojemu. Podobna miłość zdarza się rzadko, a każde jej świadectwo warte jest uwagi.

Wróćmy do symboliki cyfry z tytułu. Czterdzieści cztery minuty to czas życia Stasia po porodzie. Ojciec dziecka dzieli się intymnym wspomnieniem tego momentu: „całe życie w nim widzieliśmy od niemowlęcia po staruszka. Życie ludzkie to te 44 minuty”. Postrzegam to jako czułe, osobiste świadectwo rodzica, który w obliczu cierpienia ma prawo zbudować każdą interpretację. Spotkałam się jednak z opinią, że taka idealna wizja powinna budzić sprzeciw, bo przecież Staś w tym czasie umierał, tracił dobrostan, zanikały jego kolejne czynności życiowe.

Doświadczanie trudnych sytuacji niezwykle uczy człowieka pokory, a oducza jednoznacznych stwierdzeń. Możliwe, że doceniamy życie zbyt mało, postępujemy z nim zbyt rozrzutnie, tracąc dni i lata na rzeczy niewarte naszej uwagi. Możliwe, że dopiero oddech śmierci zmienia nasze myślenie i niezwykle kondensuje doznania.

Możliwe, że żegnając najbliższego członka rodziny widzi i czuje się więcej. Sercem.

 

Muzyka

Muzyka przeplata wypowiedzi bohaterów. Mam wątpliwość, czy w każdym momencie jest to uzasadnione. Czasem słyszałam w tle cichy wokal, który trudno było zrozumieć oraz ocenić jego rolę. Muzyka została momentami nałożona na wypowiedzi bohaterów w taki sposób, że nie pomaga to w dobrym odbiorze, rozprasza uwagę. Czasem zaś słychać odgłosy w tle i ucho chciałby je rozpoznać, ale nie jest to możliwe. W rzadkich momentach odniosłam wrażenie, że melodia niepotrzebnie dociska i tak już duże emocje. Niewątpliwie muzyka też rozrzedza napięcie i uspokaja, a to jest bardzo na plus.

Pragnę podkreślić, że reportaż ten jest spójnym dziełem artystycznym, pięknym, falującym emocjami audiodokumentem. Jest czułą opowieścią o tych trzech: życiu, miłości i śmierci.

https://radiogdansk.pl/wiadomosci/polska-swiat/2023/10/21/reportaz-alicji-samolewicz-jeglickiej-z-nagroda-festiwalu-mediow-czlowiek-w-zagrozeniu/

 

Jadwiga Graboś, Audiotulnia

fot. Josh Willink, pexels

This website uses cookies

We inform you that this site uses own, technical and third parties cookies to make sure our web page is user-friendly and to guarantee a high functionality of the webpage. By continuing to browse this website, you declare to accept the use of cookies.